Jan Zaor­ski

Dr n. med. Andrzej Zaorski » Jan Zaor­ski

Pamięci mojego Ojca,

który całe swoje życie poświę­cił walce i pracy

dla Pol­ski, dla mło­dzieży i dla chorych

syn

Andrzej Zaor­ski

https://encrypted-tbn0.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9GcS9MnOBDrZNuDXfXDOGZDa2y4eF4yBQAoW0d57fIRHmIG_o21cg Jan Zaor­ski uro­dził się 6 maja 1887 roku w Kra­ko­wie (ochrzczony w kościele św. Woj­cie­cha na Rynku Głów­nym), gdy jego rodzice, dr med. Bro­ni­sław Zaor­ski i Lud­miła z Miś­kie­wi­czów, opu­ścili War­szawę w oba­wie przed repre­sjami. Ojcem dr. Bro­ni­sława Zaor­skiego był Fran­ci­szek Zaor­ski – apte­karz, zmarły w 1875 r. i pocho­wany w gro­bie rodzin­nym na Powąz­kach. Nato­miast wuj, dr Adam Zagór­ski, był powstań­cem 1863 r., chi­rur­giem w oddziale Lan­gie­wi­cza (potem dłu­gie lata oku­li­sta w Rzeszowie).

Jan Zaor­ski egza­min doj­rza­ło­ści zdał w gim­na­zjum kla­sycz­nym we Lwo­wie w 1906 r. Stu­dia medyczne ukoń­czył w 1912 r. w Uni­wer­sy­te­cie Jana Kazi­mie­rza we Lwo­wie. Zaraz po stu­diach został mia­no­wany młod­szym asy­sten­tem w kli­nice słyn­nego prof. Ludwika Rydy­giera (w 1918 r. mia­no­wa­nego gene­ra­łem). W 1913 r. dr Jan Zaor­ski odbył kurs radio­lo­gii w Ber­li­nie i kurs uro­lo­gii  w Hamburgu.

http://lekarzepowstania.pl/wp-content/uploads/2013/09/cz1il3-612x1024.jpg

Por. dr Jan Zaor­ski. Różan nad Narwią (1916)

Po wybu­chu I wojny świa­to­wej został we wrze­śniu 1914 r. powo­łany do woj­ska austriac­kiego jako chi­rurg szpi­tala polo­wego, następ­nie był dowódcą szpi­tala cho­le­rycz­nego i adiu­tan­tem szefa sani­tar­nego XI kor­pusu do 24 grud­nia 1914 r. Od 24 grud­nia 1914 r. słu­żył w Legio­nach Polskich.

cz1il4

Szpi­tal polowy dr. Zaor­skiego (repro­duk­cja z Kalen­da­rza Legio­ni­sty 1916 r.)

Od 24 grud­nia 1914 r. do 1 kwiet­nia 1916 r. był dowódcą szpi­tala polo­wego I Bry­gady Legio­nów Polskich.

Od 1 kwiet­nia do 24 grud­nia 1916 r. był ordy­na­to­rem szpi­tala polo­wego w Lubli­nie. W Lubli­nie dr Zaor­ski poznał sani­ta­riuszkę ochot­niczkę Marię Jaczew­ską, córkę dr. Kazi­mie­rza Jaczew­skiego, leka­rza naczel­nego Szpi­tala św. Józefa, wiel­kiego spo­łecz­nika. Dr Jan Zaor­ski i Maria z Jaczew­skich wzięli ślub we wrze­śniu 1916 r. w Kate­drze lubel­skiej. Dalej słu­żyli w Legio­nach razem. Od 24 grud­nia 1916 r. do 1 kwiet­nia 1917 r. ordy­na­tor szpi­tala legio­no­wego w Piotr­ko­wie. Od 1 kwiet­nia 1917 r. do 1 listo­pada 1917 r. lekarz bata­lionu w 5. pułku Legio­nów Pol­skich. Po roz­wią­za­niu Legio­nów dr Zaor­ski prze­szedł do pracy cywil­nej. Od 1 listo­pada 1917 r. do 1 czerwca 1918 r. był leka­rzem powia­to­wym w Alek­san­dro­wie Kujaw­skim i od tego czasu datuje się zauro­cze­nie Cie­cho­cin­kiem, które pozo­stało na zawsze. Od 1 czerwca 1918 r. do 18 listo­pada 1918 r. lekarz powia­towy w Płocku. Tu uro­dziła się córka Bar­bara, póź­niej­szy lekarz pedia­tra, pul­mo­no­log. Po wybu­chu wojny polsko-bolszewickiej dr Zaor­ski od 1 kwiet­nia 1919 do 1 kwiet­nia 1920 r. był dowódcą szpi­tala nr 905. Żona Maria peł­niła w tym szpi­talu służbę sanitariuszki.

cz1il2

Dr Jan Zaor­ski, Ignacy Daszyń­ski i Józef Pił­sud­ski – komen­dant I Bry­gady Legio­nów nad Nidą (1915)

W 1920 r. dr Zaor­ski osiadł w rodzin­nej War­sza­wie. Został mia­no­wany star­szym asy­sten­tem II Kli­niki Chi­rur­gicz­nej Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego, któ­rej kie­row­ni­kiem był wybitny chi­rurg prof. Zyg­munt Radliń­ski. W latach 1920–1931 dr Jan Zaor­ski odby­wał roczne wyjazdy naukowe do Ber­lina (dwu­krot­nie), Brna, Wied­nia, Zury­chu, Paryża, Rzymu i Bere Sur Mer. W roku 1931 habi­li­ta­cja z chi­rur­gii na Uni­wer­sy­te­cie Warszawskim.

Od 7 grud­nia 1930 r. do 1 sierp­nia 1944 r. ordy­na­tor oddziału chi­rur­gicz­nego War­szaw­skiego Szpi­tala dla Dzieci przy ul. Koper­nika 43. Od 1 lutego 1931 r. dyrek­tor i ordy­na­tor Szpi­tala ss. Elż­bie­ta­nek w War­sza­wie aż do lata 1940 r., kiedy Niemcy zare­kwi­ro­wali szpi­tal dla swo­ich chorych.

W latach 1934–1939 współ­re­dak­tor i wydawca pisma „Chi­rurg Pol­ski”, paro­letni sekre­tarz Pol­skiego Towa­rzy­stwa Chi­rur­gów, czło­nek zarządu i wice­pre­zes. Czło­nek Sądu Izby Lekar­skiej Warszawsko-Białostockiej, czło­nek Towa­rzy­stwa Higie­nicz­nego, czło­nek Towa­rzystw Pedia­trycz­nego, Orto­pe­dycz­nego, Walki z Gruźlicą.

Z chwilą wybu­chu II wojny świa­to­wej dr Jan Zaor­ski miał objąć dowódz­two pociągu szpi­tal­nego armii jako główny chi­rurg. Poszu­ku­jąc pociągu dotarł na wschód, do Tar­no­pola. Po wkro­cze­niu wojsk sowiec­kich udało mu się prze­do­stać do Lwowa i oczy­wi­ście po cywil­nemu, przez zie­loną gra­nicę dotrzeć w paź­dzier­niku 1939 r. do Lublina, gdzie byli­śmy my z mamą. Z Lublina wró­ci­li­śmy nie­zwłocz­nie do War­szawy. Dr Zaor­ski natych­miast przy­stą­pił do pracy w Szpi­talu Elż­bie­ta­nek i w Szpi­talu dla Dzieci. Tak minął bli­sko rok. W lecie 1940 r. Szpi­tal Elż­bie­ta­nek zare­kwi­ro­wali Niemcy. Dr Zaor­ski objął ordy­na­turę Oddziału Chi­rur­gicz­nego Szpi­tala Czer­wo­nego Krzyża, dokąd prze­niósł się wraz z asy­sten­tami. Po paru mie­sią­cach przed dr. Zaor­skim sta­nęło nowe zadanie.

Jesie­nią 1940 r. doc. Jan Zaor­ski otrzy­mał od taj­nej Rady Wydziału Lekar­skiego UW zada­nie zor­ga­ni­zo­wa­nia stu­diów medycz­nych dla war­szaw­skiej mło­dzieży, która sama, nie­za­leż­nie, wystą­piła z taką prośbą. W marcu 1941 r. Szkoła roz­po­częła dzia­łal­ność. O histo­rii Szkoły piszemy dalej. W 1943 r. dr Zaor­ski został wraz z synem Andrze­jem aresz­to­wany przez gestapo i uwię­ziony na Pawiaku. Po kilku mie­sią­cach, dzięki sta­ra­niom żony i innych osób, zostali zwol­nieni. Dr Zaor­ski powró­cił do swej pracy jako dyrek­tor Szkoły – aż do wybu­chu Powsta­nia War­szaw­skiego. W cza­sie Powsta­nia był naczel­nym chi­rur­giem szpi­tala w gma­chu PKO. Stra­cił wszystko, co posia­dał. Znisz­cze­niu ule­gły także dobra Szkoły i wszyst­kie dokumenty.

Mimo tych przejść dr Zaor­ski zaraz po woj­nie powró­cił do pracy. Został pro­fe­so­rem chi­rur­gii ope­ra­cyj­nej i ana­to­mii topo­gra­ficz­nej i już w maju 1945 r. roz­po­czął wykłady i ćwi­cze­nia oraz dzia­łal­ność naukową. Ogła­szał prace naukowe, był dwa mie­siące w 1946 r. w Sztok­hol­mie, w 1947 r. w Lon­dy­nie na XII Kon­gre­sie Mię­dzy­na­ro­do­wego Towa­rzy­stwa Chi­rur­gów (przy­wiózł nową metodę ope­ra­cji pro­staty spo­so­bem Millina).

W 1947 r. został mia­no­wany przez mini­stra zdro­wia kon­sul­tan­tem chi­rur­gii woje­wódz­twa warszawskiego.

W 1949 r. został człon­kiem kore­spon­den­tem Towa­rzy­stwa Nauko­wego War­szaw­skiego, w 1951 r. człon­kiem zwy­czaj­nym TNW. Brał czynny udział we wszyst­kich kolej­nych zjaz­dach Pol­skiego Towa­rzy­stwa Chirurgów.

Dok­tor Zaor­ski dok­to­ry­zo­wał 11 osób, wpro­wa­dził w swo­jej III Kli­nice Chi­rur­gicz­nej (pawi­lon VI Szpi­tala Dzie­ciątka Jezus) nowo­cze­sne znie­czu­le­nie śród­t­cha­wi­cze, a w stwo­rzo­nym przez sie­bie zakła­dzie chi­rur­gii doświad­czal­nej prze­pro­wa­dzał doświad­czalne ope­ra­cje na psach w dzie­dzi­nie chi­rur­gii naczy­nio­wej i serca.

Ta ogromna praca i bar­dzo sze­roki zakres obo­wiąz­ków wraz z prze­ży­ciami wojen­nymi i powo­jen­nymi pod­ko­pały zdro­wie prof. Zaor­skiego, który nigdy o sie­bie nie dbał. W 1955 r. nastą­piło pora­że­nie mózgowe i mimo poprawy nie mógł powró­cić do nor­mal­nej pracy. Na początku 1956 r. stan jego zdro­wia pogor­szył się i w dniu 10 marca prof. dr Jan Zaor­ski zmarł. Został pocho­wany na war­szaw­skich Powązkach.

Szkoła Zaor­skiego

Przy­ta­czamy nigdzie nie­pu­bli­ko­wane wspo­mnie­nia doc. dr. Jana Zaorskiego.

cz1il5

Ulotka zawia­da­mia­jąca o otwar­ciu Szkoły

„Rok 1940 był tym, w któ­rym naj­więksi opty­mi­ści stra­cili nadzieję na szyb­kie zakoń­cze­nie wojny. Zaczęto otrzą­sać się z klę­ski i oglą­dać się, w jaki spo­sób zmniej­szyć szkody, jakie przy­niósł nam czas wojenny na wszyst­kich polach. Szkol­nic­two zostało roz­gro­mione strasz­li­wie. Wszyst­kie szkoły wyż­sze, licea i gim­na­zja zostały zamknięte, pozo­sta­wiono tylko szkoły powszechne, szkoły przej­ściowe do szkół zawo­do­wych i pozwo­lono zor­ga­ni­zo­wać roz­ma­ite szkoły zawo­dowe. Przez tę szcze­linę szkół zawo­do­wych rzu­cono się, by rato­wać pol­ską naukę i naucza­nie. Powstaje sze­reg szkół zawo­do­wych, które były niczym innym jak gim­na­zjami, lice­ami. W nie­któ­rych prze­my­cano wyż­szą spe­cja­li­za­cję i te stały się wydzia­łami uni­wer­sy­tec­kimi lub poli­tech­nicz­nymi. Należy pod­kre­ślić, że w tym cza­sie wyszu­ki­wa­nia spo­so­bów nauki i naucza­nia per­so­nel nauczy­ciel­ski sta­nął na wyso­ko­ści zada­nia. Bez względu na wła­sne bez­pie­czeń­stwo orga­ni­zo­wano kursy tajne lub roz­sze­rzano do moż­li­wych gra­nic pro­gram w szko­łach dozwolonych.

W tym gorą­cym cza­sie wśród szkół zawo­do­wych bra­kło szkoły sani­tar­nej. Nic podob­nego nie ist­niało w cza­sach poko­jo­wych, dla­tego może wypa­dało, by taką szkołę zor­ga­ni­zo­wać. A prze­cież ist­niała mło­dzież, która ten kie­ru­nek nauki uwa­żała za cel swego życia.

W jesieni 1940 r. zgło­sili się do mnie świeżo „upie­czeni” matu­rzy­ści taj­nych liceów, pro­sząc o radę, w jaki spo­sób stu­dio­wać medy­cynę. Wska­zy­wali, że naukę tajną zor­ga­ni­zo­wano już na nie­któ­rych wydzia­łach Uni­wer­sy­tetu i Poli­tech­niki, dla­czego więc Wydział Lekar­ski nie orga­ni­zuje nauki ich wzo­rem. Obie­ca­łem sprawę zba­dać, jak­kol­wiek pod­kre­śla­łem znaczne trud­no­ści orga­ni­zo­wa­nia taj­nych labo­ra­to­riów, pra­cowni lub klinik.

            W tym cza­sie zgło­sił się do mnie prof. Fran­ci­szek Czu­bal­ski oświad­cza­jąc, że Wydział Lekar­ski powziął uchwałę, upo­waż­nia­jącą mnie do zor­ga­ni­zo­wa­nia taj­nego naucza­nia medy­cyny. Zachę­cony w ten spo­sób z dwóch stron, posta­no­wi­łem pod­jąć się tego zada­nia, nie zapo­zna­jąc trud­no­ści i nie­bez­pie­czeństw, które napo­ty­kam. Obmy­śla­jąc plan dzia­ła­nia dosze­dłem do prze­ko­na­nia, że stu­dium zupeł­nie tajne nie roz­wiąże wła­ści­wego pro­gramu medy­cyny, naucza­nia che­mii bez labo­ra­to­rium, histo­lo­gii nor­mal­nej i pato­lo­gicz­nej bez mikro­sko­po­wa­nia, fizjo­lo­gii bez ćwi­czeń nie można sobie wyobra­zić, o ile mają docią­gnąć do nor­mal­nego poziomu. Dla­tego zatrzy­ma­łem się na zor­ga­ni­zo­wa­niu szkoły jaw­nej na wzór innych szkół zawodowych”.

Docent Zaor­ski, zawsze prze­po­jony entu­zja­zmem i jak każdy chi­rurg umie­jący poko­ny­wać trud­no­ści, zary­wa­jąc noce rzu­cił się w wir pracy, o któ­rej sam wspo­mina skrom­nie i ogól­nie: „Pewne trud­no­ści mia­łem z uło­że­niem pro­gramu, gdyż nie znaj­do­wa­łem w innych szko­łach zawo­do­wych żad­nej podob­nej. Osta­tecz­nie uło­ży­łem jakiś pro­gram, który mógł wyglą­dać wystar­cza­jąco zawo­dowo, rozu­mie­jąc, że w tym for­mal­nym wyka­zie zmie­ścimy treść, jaka nam będzie potrzebna. Uło­ży­łem poda­nie, załą­czy­łem kilka odbi­tek pro­gramu i uza­sad­nie­nia potrzeby szkoły sani­tar­nej i wnio­słem do Wydziału Szkol­nego Zarządu m. st. Warszawy.

Cze­ka­łem od początku paź­dzier­nika do końca listo­pada i odpo­wie­dzi nie było. Posze­dłem więc oso­bi­ście. Odpo­wie­dzi udzie­lił mi wice­dy­rek­tor Wydziału (Polak), że poda­nie jest spóź­nione, rok szkolny roz­po­częty, wię­cej podań się nie uwzględ­nia. Zda­wało się, że ten wyrok prze­są­dzał sprawę. Po namy­śle jed­nak dosze­dłem do prze­ko­na­nia, że trzeba spró­bo­wać szczę­ścia w innym wydziale Zarządu Miejskiego.

cz1il6

Świa­dec­two Szkoły Masażu (przedwojenne)

Posia­da­łem przed wojną wła­sną Szkołę Masażu Lecz­ni­czego przy ul. Smol­nej 30, zatwier­dzoną przez Wydział Zdro­wia woje­wódz­twa war­szaw­skiego. Sko­rzy­sta­łem z tego i ponow­nie wnio­słem poda­nie o zatwier­dze­nie szkoły do Wydziału Zdro­wia Zarządu m. War­szawy. Ponie­waż pro­gram Szkoły Masażu był bar­dzo spe­cjalny i jed­no­stronny, załą­czy­łem uza­sad­nie­nie, że chciał­bym pro­gram szkoły roz­sze­rzyć na kształ­ce­nie pomoc­ni­czego per­so­nelu szpitalnego.

Dzięki temu szczę­śli­wemu zbie­gowi oko­licz­no­ści sprawa pro­gramu zostaje rozwiązana.

W tym cza­sie otrzy­ma­łem pro­gram szkoły nie­miec­kiej dla asy­sten­tek lekar­skich. Pro­gram ten zawie­rał roz­liczne przed­mioty kształ­cące asy­stentki w dzia­łach labo­ra­to­ryj­nych, pra­cow­niach itp. i w naukach pomoc­ni­czych, w tak ogrom­nych ilo­ściach godzin, że spo­strze­głem, iż w nich zmie­ści się całe nasze stu­dium lekar­skie. Poda­nie zostało wnie­sione w grud­niu 1940 r. W lutym 1941 r. odpo­wie­dziano przy­chyl­nie, wobec tego przy­stą­pi­łem do zor­ga­ni­zo­wa­nia Szkoły”.

cz1il7

Foto­ko­pia pisma Izby Zdro­wia wyra­ża­jąca zgodę na prze­kształ­ce­nie Szkoły Masażu w Pry­watną Szko­łę­Za­wo­dową dla Pomoc­ni­czego Per­so­nelu Sanitarnego

Mate­rialne powsta­nie Szkoły

„Nale­żało wyszu­kać lokal dla Szkoły. Oglą­da­łem i oce­nia­łem moż­li­wo­ści jej otwar­cia w jed­nym z budyn­ków szkół śred­nich, ale osta­tecz­nie zatrzy­ma­łem się na gma­chu uni­wer­sy­tec­kim medy­cyny teo­re­tycz­nej. Gmach ten był w roku 1939, pod­czas oblę­że­nia, uszko­dzony. Roz­bita ściana boczna otwie­rała wnę­trze sali wykła­do­wej far­ma­ko­lo­gii i pato­lo­gii, meble były czę­ściowo poła­mane i zesta­wione po kątach. Lepiej przed­sta­wiała się część zaj­mo­wana przez fizjo­lo­gię i che­mię. Posta­no­wi­łem uzy­skać ten gmach dla Szkoły, tym bar­dziej, że zarząd szkolny, nie­miecki woje­wódzki z pałacu Brühla, przy­stą­pił do zabez­pie­cze­nia budynku. A uwa­ża­łem, że budy­nek ten pozwoli nam urzą­dzić tak, jak to powinno być w uni­wer­sy­te­cie; z dru­giej strony sądzi­łem, że umiesz­cze­nie Szkoły w tym uni­wer­sy­tec­kim lokalu od razu pod­kre­śli jej wła­ściwy cha­rak­ter. Zanio­słem znowu poda­nie do pałacu Brühla, przed­sta­wia­jąc pro­gram i potrzeby Szkoły. W tym urzę­dzie poszło mi gładko. Mia­łem nawet wra­że­nie, że ten radca szkolny chciał mi pomóc. Jakoś dziw­nie gładko łykał argu­menty i patrzył rozum­nie. Otrzy­ma­łem przy­dział gma­chu. Przy­słano archi­tekta (war­sza­wia­nina), by obli­czył, ile metrów kwa­dra­to­wych Szkoła zaj­mie; czynsz okre­ślono od ilo­ści metrów (nie wli­czy­li­śmy kory­ta­rzy, scho­dów i ciem­niej­szych pokoi). Mimo to wypa­dło około 1700 zł mie­sięcz­nie. Na ówcze­sne ceny był to spory wyda­tek. Za to lokal nam dosta­tecz­nie odre­mon­to­wano z przy­wró­ce­niem cen­tral­nego ogrzewania.

cz1il8

Foto­ko­pia pisma dys­tryktu War­szaw­skiego Wydziału Szkol­nego przy­dzie­la­ją­cego Szkole budy­nek medy­cyny teoretycznej

Po pew­nych sta­ra­niach uzy­ska­li­śmy nie tylko gmach, ale także zapew­niono nam odbu­do­wa­nie zwa­lo­nej ściany zewnętrz­nej w zakła­dzie pato­lo­gii ogól­nej i far­ma­ko­lo­gii. Pewne trud­no­ści mie­li­śmy też z ogrza­niem i oświe­tle­niem. W tych przy­pad­kach jed­nak dopo­mo­gła nam bar­dzo firma remon­tu­jąca gma­chy, która nie pyta­jąc wsta­wiła w kosz­to­rys remontu rów­nież cen­tralne ogrze­wa­nie i prze­wody elek­tryczne. Rów­no­cze­śnie z remon­tem sta­ra­li­śmy się o licz­niki elek­tryczne i koks. Tak ze strony elek­trowni (Ficki), jak i (co było bar­dzo trudne) ze strony Cen­trali Węgla (Gorączko, Dęb­nicka, Wagne­rowa) spo­tka­li­śmy się z tak ofiar­nym i oby­wa­tel­skim sta­no­wi­skiem, że nigdy nam koksu nie bra­ko­wało. Trud­no­ści mie­li­śmy z prze­kro­cze­niem ilo­ści kilo­wa­tów, co się zda­rzało, tym bar­dziej że ktoś z nami wszedł w tajny kon­takt i wypa­lał tyle kilo­wa­tów, że mie­sięczne kary za prze­kro­cze­nia wyno­siły 3–5 tysięcy zło­tych. Ale i na to pora­dzili opie­ku­no­wie nasi z elek­trowni i karę zapła­ci­li­śmy raz, póź­niej­sze zaś anulowano.

Jeżeli się nad tymi spra­wami dłu­żej zatrzy­ma­łem, to dla­tego, by pod­kre­ślić, jakie mie­li­śmy trud­no­ści i cię­żary finan­sowe, ile spo­tka­li­śmy opieki ze strony tych, któ­rzy mogli i chcieli nam pomóc. To było nie­raz wielką przy­jem­no­ścią i nagrodą za trud, kiedy po wysta­niu się w roz­ma­itych ogon­kach i przed­po­ko­jach wcho­dziło się do pokoju jakie­goś urzęd­nika i ten, gdy dowie­dział się, że cho­dzi o mło­dzież uni­wer­sy­tecką (a mówiło się to Pola­kom urzęd­ni­kom otwar­cie), od ręki zała­twiał lub sam bie­gał do kogoś innego, by sprawę natych­miast jak naj­po­myśl­niej załatwić.

Po remon­cie roz­mie­ści­li­śmy Szkołę nastę­pu­jąco: na par­te­rze na lewo – sala wykła­dowa, na prawo pierw­szy pokój – kan­ce­la­ria wspólna dla dyrek­to­rów i biu­ra­li­stek, drugi i trzeci pokój i sala ćwi­czeń, gabi­net prof. Czu­bal­skiego, biblio­teka, w któ­rej ucznio­wie mogli się uczyć, na I pię­trze pra­cow­nia dr. Bro­ni­sława Zawadz­kiego i Sta­ni­sława Gart­kie­wi­cza. Na tym samym pię­trze odtwo­rzono 3 sale ćwi­czeń, 2 pokoje przy­go­to­waw­cze, gabi­net prof. Sta­ni­sława Przy­łęc­kiego. Na prawo zor­ga­ni­zo­wano jedną salę wykła­dową, jedną salę ćwi­czeń i gabi­net profesorów.

cz1il9

Prof. Roman Poplew­ski – obok (en face) kol. Jan Łoziń­ski (1941)

Ponie­waż sek­cji ana­to­micz­nych ofi­cjal­nie nie mogli­śmy orga­ni­zo­wać, dostar­czy­li­śmy stu­den­tom mokrych pre­pa­ra­tów ana­to­micz­nych, tablic i żab żywych, które mie­ściły się w base­nie pod fizjologią.

Kazano nam zapła­cić za remont i okre­ślono czynsz. I tu spo­tka­li­śmy się z dużymi uła­twie­niami ze strony odbu­do­wu­ją­cej firmy. Ale czynsz pła­ci­li­śmy regu­lar­nie. Troszkę zimno było pod­czas pierw­szej zimy i wio­sny, ale nie mogli­śmy od razu uzy­skać wszyst­kiego; pro­fe­so­ro­wie musieli wykła­dać w zimo­wych pal­tach, ale mło­dzież prze­waż­nie się roz­bie­rała, tak ją zapał rozgrzewał.

Ponie­waż mło­dzież stra­ciła rok stu­diów z powodu oku­pa­cji, posta­no­wi­li­śmy umie­ścić w pro­gra­mie pierw­szego roku Szkoły dwa lata medy­cyny. Zyska­li­śmy potrzebne dla tego celu godziny przez skró­ce­nie ferii świą­tecz­nych i wakacyjnych.

Jak już powie­dzia­łem, roz­po­czę­li­śmy naukę, przy czym dwa lata usta­lo­nego przez wła­dze nie­miec­kie pro­gramu zbie­gły się z koń­cem oku­pa­cji (sic!). Roz­po­czę­cie roku aka­de­mic­kiego w r. 1941 odbyło się bez wystą­pień ofi­cjal­nych, mło­dzież tylko pry­wat­nie urzą­dziła sobie nabo­żeń­stwo w kościele Akademickim.

Przy ukła­da­niu szcze­gó­ło­wego pro­gramu nauki konieczne było nawią­za­nie kon­taktu z Wydzia­łem Lekar­skim UW. Cho­dziło o uzy­ska­nie w naszych warun­kach odpo­wied­nio wyso­kiego poziomu nauki, aby następ­nie nasze świa­dec­twa egza­mi­na­cyjne mogły być uznane przez wszyst­kie pol­skie uniwersytety.

Na moją prośbę Wydział Lekar­ski UW dele­go­wał jako dyrek­tora nauko­wego Szkoły prof. dr. Ste­fana Kop­cia. Od tej chwili wszyst­kie sprawy zwią­zane z pro­gra­mem Szkoły i jego zale­ga­li­zo­wa­niem oma­wia­li­śmy wspól­nie. Przed 10 marca 1941 r. mie­li­śmy pro­gram już podzie­lony na poszcze­gólne przed­mioty, oso­bi­ście byli­śmy u wszyst­kich prze­wi­dzia­nych pro­fe­so­rów, zapra­sza­jąc ich i asy­sten­tów do pracy w Szkole.

Nagle jed­nak prof. Kopeć wraz z synem Sta­ni­sła­wem i córką Marią zostali aresz­to­wani i osa­dzeni na Pawiaku. W dniu 11 marca 1941 r. prof. Ste­fan Kopeć i jego syn zostali roz­strze­lani w Pal­mi­rach z dużą grupą więź­niów w odwet za zastrze­le­nie aktora Igo Syma, kola­bo­ranta. Na sta­no­wi­sku nauko­wego dyrek­tora Szkoły sta­nął wtedy prof. Fran­ci­szek Czu­bal­ski i był nim do końca, czyli do wybu­chu Powsta­nia Warszawskiego.

Zor­ga­ni­zo­wano kan­ce­la­rię Szkoły: kwe­sturę pro­wa­dziła p. Cie­szyń­ska, a samą kan­ce­la­rię p. Jani­szew­ska. Woź­nymi – labo­ran­tami byli pp. Karol Lipiń­ski i Feliks Matu­szew­ski, któ­rym poma­gały żony. Obaj miesz­kali w domach uni­wer­sy­tec­kich tuż koło gma­chu medy­cyny teoretycznej.

Do pracy w Szkole zapro­si­li­śmy nastę­pu­ją­cych wykładowców:

prof. Edward Loth

prof. Sta­ni­sław Przyłęcki

doc. Wła­dy­sław Kapuściński

prof. Jerzy Modrakowski

doc. Alek­san­der Elkner

doc. Tade­usz Jaczewski

dr Sta­ni­sław Gartkiewicz

prof. Fran­ci­szek Czubalski

doc. Jan Zaorski,

a następ­nie:

doc. Remi­giusz Stankiewicz

doc. Raj­mund Barański

prof. Mak­sym Nikonorow

prof. Ste­fan Różycki

prof. Witold Gądzikiewicz

prof. Leon Padlewski

prof. Zdzi­sław Gorecki

prof. Marian Grzybowski

dr Jan Riemer.

Z tym zespo­łem zaję­cia roz­po­częły się, mimo że była zima i dopiero pod koniec otrzy­ma­li­śmy przy­dział węgla dzięki pol­skim urzęd­ni­kom, p. Gorączko i p. Dębnickiej”.

Dalej doc. Zaor­ski wspo­mina: „Celowo roz­po­czę­li­śmy cicho, by nie zwra­cać uwagi na Szkołę. Ale trudno było ogra­ni­czyć radość mło­dzieży i ich dumę, że stu­diują medy­cynę. Zaczęło być tak gło­śno, że przy­godni pasa­że­ro­wie w tram­waju musieli inter­we­nio­wać, by przy­ci­szono roz­mowy mło­dych, bo gło­śno wykrzy­ki­wali: Idziemy na sek­cję, zda­jemy kolo­kwia itd. Te rado­sne wykrzyk­niki musiały mieć swój oddźwięk w urzę­dach nie­miec­kich. Już w lipcu zosta­łem wezwany przez dr. Lam­brechta w celu przed­sta­wie­nia mu pla­nów i pro­gra­mów nauko­wych Szkoły. Na tej wstęp­nej kon­fe­ren­cji przed­ło­ży­łem mu te same pro­gramy, które uprzed­nio zgło­si­li­śmy do zatwier­dze­nia. Po przej­rze­niu ich nie mógł im w pierw­szej chwili nic zarzu­cić, powie­dział mi tylko, że doszło do niego, że my stwo­rzy­li­śmy tajną medy­cynę, i on na to nie może się zgo­dzić, bo nie idzie to po linii władz oku­pa­cyj­nych; prze­strzega mnie, że gdyby tak się rzecz miała, to będę oso­bi­ście za to odpo­wie­dzialny. Wró­ci­łem z tym upo­mnie­niem do Szkoły, zwró­ci­łem się pry­wat­nie do stu­den­tów, żeby hamo­wali swoje publiczne wykrzyk­niki o Szkole, a z prof. Czu­bal­skim posta­no­wi­li­śmy dalej pra­co­wać w naszym kierunku.

Jed­nak gar­ni­zon nie­miecki sta­cjo­nu­jący w Uni­wer­sy­te­cie sta­rał się utrud­nić nam zaję­cia i pod koniec jesieni zamknięta została dla słu­cha­czy Szkoły furta uni­wer­sy­tecka. Trzeba było w try­bie pil­nym otwo­rzyć bramę od strony pla­cyku przed kościo­łem ss.Wizytek i zbu­do­wać schodki z podwórka do naszego gma­chu. Te schodki ist­nieją do dziś.

Nie było jed­nak spo­koju koło naszej Szkoły.

We wrze­śniu przy­ję­li­śmy nową grupę stu­den­tów, tym razem 200 osób. Naukę roz­po­czę­li­śmy 3 wrze­śnia, kon­ty­nu­ując dla II pół­ro­cza dal­szy rok stu­diów. Ukoń­czy­li­śmy naukę w końcu lipca, a może 10 sierp­nia. Zda­wało się, że będziemy pra­co­wać spo­koj­nie. Tym­cza­sem znowu dosta­łem wezwa­nie od dr. Lam­brechta, żebym się sta­wił, bo Wydział Szkolny żąda pew­nych wyja­śnień. Oka­zało się, że Wydział Szkolny dopiero w jesieni 1941 r. natra­fił na ślad naszej Szkoły poprzez pierw­sze zło­żone poda­nie i chce nas sobie pod­po­rząd­ko­wać. Trzeba było odbyć kilka kon­fe­ren­cji z dr. Lam­brech­tem i jego pomoc­ni­kiem, by ich prze­ko­nać, że my jako szkoła zawo­dowa sani­tarna pod­le­gamy wyłącz­nie jemu, bo tak było przed wojną (pod­le­ga­li­śmy Izbie lekar­skiej). Bali­śmy się rad­ców szkol­nych, by nas nie zaczęli kon­tro­lo­wać, dla­tego wole­li­śmy się trzy­mać leka­rzy urzę­do­wych jako bar­dziej libe­ral­nych (dr Lam­brecht) i mniej skru­pu­lat­nych. W następ­nych okre­sach zmu­szeni oko­licz­no­ściami musie­li­śmy tłu­ma­czyć się, że my jako Szkoła nale­żymy do Wydziału Szkol­nic­twa, ale na razie było nam wygod­niej zostać przy zarzą­dzie lekarskim”.

Pomyślny roz­wój Szkoły pozwo­lił na przy­ję­cie nowych wykła­dow­ców w oso­bach: doc. Mariana Ste­fa­now­skiego, dr. Romana Węgliń­skiego, dr. Sta­ni­sława Borowca, dr. Witolda Szcze­śniaka, doc. Ste­fa­nii Chod­kow­skiej, prof. Ludwika Pasz­kie­wi­cza, dr. Mar­ce­lego Grom­skiego, dr. Wacława Gąsec­kiego, dr Marii Afek-Kamińskiej, doc. Janiny Dąbrowskiej.

Roz­sze­rzono pra­cow­nie che­miczne i histo­lo­giczne i uzy­skano 15 mikro­sko­pów, poży­czo­nych ze Szpi­tala Dzie­ciątka Jezus (zacho­wały się odno­śne pisma).

cz1mikroskopyPo zor­ga­ni­zo­wa­niu Szkoły i pod­li­cze­niu wszyst­kich prze­wi­dzia­nych wydat­ków usta­lono opłaty w wyso­ko­ści: 60 zł wpi­sowe i 20 zł mie­sięcz­nie za naukę. Kal­ku­la­cja kosz­tów obej­mo­wała opłaty za komorne, opał, sprzą­ta­nie, remonty, naprawy, odczyn­niki do ćwi­czeń, szkło labo­ra­to­ryjne, uzu­peł­nie­nie pra­cowni histo­pa­to­lo­gicz­nej itp., sekre­ta­riat. Do tego docho­dziły: pen­sje per­so­nelu pomoc­ni­czego, pobory wykła­dow­ców, rezerwa dla nie­za­moż­nych słu­cha­czy oraz tzw. wolna gotówka na gra­ty­fi­ka­cje dla urzęd­ni­ków za zała­twie­nie przy­dzia­łów itp. Bilans wypa­dał na zero. Docent Zaor­ski nie trak­to­wał Szkoły jako źró­dła zarob­ków. Powstałe nad­wyżki finan­sowe (dwa, trzy razy w roku) prze­ka­zy­wał synowi Andrze­jowi na cele kon­spi­ra­cyjne, rów­nież na zakup broni („bel­gijka” 7,65 mm i Wal­ter 9 mm, tajna prasa). Zarobki wykła­dow­ców były wyż­sze w Szkole niż na kom­ple­tach i zale­żały od liczby godzin wykła­dów i ćwi­czeń. Zacho­wane kwity opłat szkol­nych (kol. Z. Cichy-Kraśnicka) opie­wają na kwoty100 i 150 zł mie­sięcz­nie w latach 1943–1944 oraz opłaty za egza­miny po 5 zł. Dosko­nale zacho­wane doku­menty noszą pod­pisy sekre­ta­rek, p. Szy­mań­skiej i p. Jani­szew­skiej, oraz stem­ple Szkoły. Należy dodać, iż począt­kowo (w 1941r.) opłaty wyno­siły 60 zł, a słu­cha­cze star­szych lat, odby­wa­jący ćwi­cze­nia w kli­ni­kach, żad­nych opłat w Szkole nie wno­sili. W kan­ce­la­rii Szkoły pro­wa­dzona była nor­malna doku­men­ta­cja wykła­dów, ćwi­czeń, zda­nych egza­mi­nów według ter­mi­no­lo­gii uniwersyteckiej.

cz1kwity

Zacho­wane kwity opłat szkol­nych (kol. Z. Cichy-Kraśnicka) opie­wają na kwoty100 i 150 zł mie­sięcz­nie w latach 1943–1944 oraz opłaty za egza­miny po 5 zł

Wszyst­kie zaję­cia prze­bie­gały spo­koj­nie, z wyjąt­kiem dni, w któ­rych na mie­ście odby­wały się łapanki. Wtedy tele­fony od rodzin ostrze­gały słu­cha­czy o dziel­ni­cach, gdzie „sza­leją burze” lub „pada deszcz”. Szcze­gól­nie groźny był dzień, kiedy odby­wał się ogólny egza­min z fizyki, a w całym mie­ście Niemcy prze­pro­wa­dzali łapanki. Docent Zaor­ski przy­szedł do Szkoły, nie pozwo­lił nikomu wycho­dzić, pole­cił paniom woź­nym, Lipiń­skiej i Matu­szew­skiej, kupić pie­czywo i kieł­basę (tak!), zro­bić dużo her­baty i nikogo nie wypusz­czał. Egza­min się odbył. Po połu­dniu nastą­piły odwo­ła­nia alarmu, np. „świeci słońce”, „chmury ustą­piły” – i wszy­scy spo­koj­nie udali się do domów.

Wobec ogrom­nego zain­te­re­so­wa­nia mło­dzieży nauką w Szkole Zaor­skiego jej dyrek­cja zde­cy­do­wała przy­jąć w jesieni 1941 r. dwie grupy słu­cha­czy, A i B, po ok. 180 osób każda. Nauka szła więc sze­ro­kim fron­tem i wszy­scy mieli nadzieję, że uda się oku­pan­tów oszu­kać. Jed­nak spo­kój był do listo­pada 1942, kiedy to – jak wspo­mina doc. Zaor­ski – w sfe­rach lekar­skich woje­wódz­twa nastą­piły jakieś przesunięcia.

„Dr Lam­brecht stra­cił swój auto­ry­tet, roz­po­czął tam urzę­do­wa­nie jakiś młody, bar­dzo krzy­kliwy SS-Arzt. Prócz tego obo­wiązki szefa Izby Lekar­skiej objął nowy lekarz, powo­łu­jąc w jej skład prof. Edwarda Lotha mimo jego oporu. Ci nowi leka­rze wraz z naczel­ni­kiem Wydziału Oświa­to­wego zaczęli węszyć i kon­tro­lo­wać dzia­łal­ność Szkoły. Sto­su­jąc sys­tem szpie­gow­ski i pod­cho­dząc niby przy­jaź­nie, usły­szeli od kogoś z Pola­ków, że mimo skrom­nego pro­gramu i lokalu Szkoła speł­nia rolę taj­nego Wydziału Lekar­skiego. W ślad za tym przy­była do Szkoły komi­sja, zło­żona z dr. Lam­brechta, SS-Arzta, szefa Izby Lekar­skiej i dwóch rad­ców szkol­nych. Zwie­dzili Szkołę, obej­rzeli pomoce szkolne, byli obecni na egza­mi­nie z ana­to­mii u prof. Lotha. Jak­kol­wiek pro­fe­sor, prze­czu­wa­jąc, czego szu­kają, obni­żył znacz­nie poziom egza­mi­nów, to jed­nak od czasu do czasu albo jemu, albo uczniom wyrwało się jakieś słowo łacińskie.

Wycho­dząc szef Izby Lekar­skiej zło­żył na moje ręce powin­szo­wa­nie, że wszystko zna­leźli w porządku, ale uwa­żają, że poziom jest za wysoki. Odbyto naradę nie­le­d­wie przed Szkołą, pod­czas któ­rej inni człon­ko­wie komi­sji (SS-Arzt i radca szkolny) wysu­nęli zarzut, że kie­ru­nek naucza­nia jest nadany wbrew zatwier­dzo­nemu pro­gra­mowi, że jest to prze­kro­cze­nie karalne, i posta­wiono wnio­sek, by dyrek­cję Szkoły wysłać do obozu, a mło­dzież roz­pę­dzić. Na to odpo­wie­dział dr Lam­brecht, że jak­kol­wiek przy­znaje, iż nauka stoi na wyż­szym pozio­mie, ale nie radzi zamy­kać ani roz­pę­dzać Szkoły, bo jest ona jawna i można ją obser­wo­wać, a w razie jej zamknię­cia na miej­sce jed­nej powsta­nie wię­cej, i to taj­nych, które zupeł­nie wymkną się spod kon­troli władz nie­miec­kich. Sta­no­wi­sko to zwy­cię­żyło. Szkoły nie zamknięto, ale SS-Arzt wysto­so­wał do mnie list, który prze­tłu­ma­czył i kazał wywie­sić w holu Szkoły.

Treść listu, który nie spa­lił się wraz z całym archi­wum, skła­dała się z dwóch ustę­pów. W pierw­szym zarzu­cano wła­ści­cie­lowi Szkoły, że nad­używa zaufa­nia uczniów, gdyż mając niż­szy pro­gram obie­cuje im jakieś wyż­sze przy­go­to­wa­nie, co stwier­dzili nawet nie­któ­rzy wykła­dowcy Szkoły. Autor uwa­żał podobne postę­po­wa­nie za nie­zgodne itd. Drugi ustęp zawie­rał groźby na wypa­dek, gdyby w przy­szło­ści stwier­dzono prze­kro­cze­nie pro­gramu – aż do zamknię­cia Szkoły i repre­sji wobec dyrek­cji włącz­nie. Nauka szła dalej zwy­kłym, usta­lo­nym uprzed­nio try­bem (ory­gi­nał listu i tłu­ma­cze­nie – p. Aneks).

Zosta­łem wezwany do pałacu Saskiego. Kiedy tam przy­by­łem, oka­zało się, że mam dać wytłu­ma­cze­nie do Szkoły przed komi­sją lekarsko–szkolną, dwóch rad­ców szkol­nych i dwóch leka­rzy. Pierw­szy zarzut doty­czył tego, że przyj­mu­jemy tylko matu­rzy­stów. Odpar­łem go mówiąc, że w myśl sta­tutu przyj­mu­jemy mło­dzież, która ma zdaną małą maturę i 18 lat (w sta­tu­cie umyśl­nie wsta­wi­li­śmy 18 lat), młod­szych nie przyj­mu­jemy, gdyż byliby za słabi, szcze­gól­nie dziew­częta, do dźwi­ga­nia chorych”.

List, o któ­rym wspo­mina doc. Zaor­ski, został wywie­szony na szkol­nej tablicy ogło­szeń i wszy­scy słu­cha­cze potrak­to­wali to jako poważne ostrze­że­nie dla Szkoły, per­so­nelu naucza­ją­cego i studentów.

Na naj­bliż­szym wykła­dzie prof. Czu­bal­skiego „nie­znane ręce” poło­żyły na kate­drze biało-czerwone róże. Pro­fe­sor bez słowa je przyjął.

Trzeba było w jakiś ofi­cjalny spo­sób obni­żyć poziom nauki. Posta­no­wiono zmie­nić nazwy naucza­nych przed­mio­tów. Zada­nie to otrzy­mał do wyko­na­nia Andrzej Zaor­ski, który dobrał sobie do pomocy kol. Lucjana Szysz­kow­skiego. W krót­kim cza­sie powstały nowe nazwy, które „oma­wiały” dotych­cza­sowe, powszech­nie w świe­cie przy­jęte, np. zamiast para­zy­to­lo­gii – nauka o paso­ży­tach i ich zwal­cza­niu, ana­to­mia – budowa ciała ludz­kiego, fizjo­lo­gia – budowa i dzia­ła­nie orga­ni­zmu czło­wieka itp. Dyrek­cja Szkoły zatwier­dziła te nazwy, wpro­wa­dza­jąc oczy­wi­ście poprawki. Następ­nie auto­rzy opra­co­wali gra­ficz­nie karty stu­den­tów, czyli uczniów. W kar­cie było podane imię i nazwi­sko ucznia, data roz­po­czę­cia nauki, a następ­nie nazwy przed­mio­tów i miej­sce na stop­nie z egza­mi­nów. Karty zostały wydru­ko­wane na sztyw­nym papie­rze w zakła­dzie Winiar­skiego na Nowym Świe­cie przy ul. Warec­kiej. Całe kar­to­teki wyko­nano w trzech egzem­pla­rzach (dla bez­pie­czeń­stwa). Wypeł­nia­niem nowych kart na pod­sta­wie dotych­cza­so­wych zapi­sów zaj­mo­wali się przez wiele nocy, zamy­kani w kan­ce­la­rii, stu­denci Andrzej Zaor­ski i Lucjan Szyszkowski.

Po wpro­wa­dze­niu oma­wia­nych zmian (for­mal­nych) nauka toczyła się dalej, ale gada­tli­wość mło­dzieży i docho­dzące o tym sygnały do dyrek­cji były nie­po­ko­jące. Dość przy­ja­zny Szkole ze strony władz dr Hagen został zastą­piony przez dr. Koh­manna, który w końcu marca 1942 r. skie­ro­wał do doc. Zaor­skiego i prof. Czu­bal­skiego ostry list.

Po otrzy­ma­niu tego listu dyrek­cja sta­rała się jesz­cze usil­nej wpły­nąć na słu­cha­czy, aby utrzy­my­wali w tajem­nicy zakres nauki, ale efekty były krót­ko­trwałe. I wresz­cie grom spadł na Szkołę w dniu 15 lutego 1943 r. o godz. 10.15. Przez gońca nie­miec­kiego dostar­czono pole­ce­nie natych­mia­sto­wego opusz­cze­nia budynku Szkoły.

cz1il11

Roz­kaz natych­mia­sto­wego usu­nię­cia Szkoły z gma­chu medy­cyny teo­re­tycz­nej (15 lutego 1943 godz. 10.15)

Dla Niem­ców roz­kaz ten rów­nał się likwi­da­cji Szkoły. Ale nie dla nas. Roz­po­częła się nagła ewa­ku­acja majątku rucho­mego, jak wypo­sa­że­nie kan­ce­la­rii, pomoce naukowe, tj. tablice, rysunki, pre­pa­raty na szkieł­kach, parę mikro­sko­pów, nieco odczyn­ni­ków. Zawo­żono to do pra­cowni prof. Sta­ni­sława Przy­łęc­kiego na Nowym Świe­cie, do miesz­kań pry­wat­nych. Naj­trud­niej było z zapa­sami opału. Docent Zaor­ski był chory na ciężką anginę z rop­niem w gar­dle. Do tego zada­nia został skie­ro­wany stu­dent Andrzej Zaor­ski, który zmo­bi­li­zo­wał woza­ków, sto­ją­cych koło pomnika Koper­nika, aby wbrew Niem­com wywieźli opał. Trud­no­ści były duże, bo Niemcy zamknęli część dojazdu i węgiel oraz kłody drewna trzeba było wyno­sić przez piw­niczne okienko. Zło­ży­li­śmy wszystko, za zgodą doc. Stan­kie­wi­cza, na podwó­rzu Szpi­tala dla Dzieci przy ul. Koper­nika. Mimo wiel­kiego zaan­ga­żo­wa­nia wielu ludzi szkody były ogromne.

Docent Zaor­ski, pomimo cho­roby, już z domu zaczął poszu­ki­wa­nia nowego lokalu dla Szkoły. Myślał o gma­chu gim­na­zjum Zamoy­skiego, ale tam już byli Niemcy. Udało się wyna­jąć naj­wyż­sze pię­tro w gma­chu gim­na­zjum Gór­skiego przy ul. Hor­ten­sji. Miej­sce bar­dzo dobre, doj­ście od ul. Hor­ten­sji i przez zawsze otwartą furtkę od podwó­rza domu przy ul. Nowy Świat 41. Były tam jed­nak tylko puste pomiesz­cze­nia. Zna­le­ziono szybko wyko­naw­ców – hydrau­li­ków i doko­nano prze­ró­bek dwóch sal na pra­cow­nie. Dopro­wa­dzono gaz, wyko­nano zlewy bla­szane i zain­sta­lo­wano wiele kra­nów dla labo­ra­to­riów. Wygo­spo­da­ro­wano też pomiesz­cze­nia na sekre­ta­riat, gabi­net prof. Czu­bal­skiego i klasy szkolne. Po 10 dniach ponow­nie roz­po­częły się wykłady. Prof. Różycki miał nawet wiele nie­ty­po­wych pre­pa­ra­tów ana­to­micz­nych, któ­rymi lubił zaska­ki­wać słu­cha­czy na egza­mi­nach. Pamię­tam, że w pod­zie­miach Ana­to­mi­cum dzia­łał pan Gras, pro­sek­tor prof. Lotha, który dostar­czał pre­pa­raty ana­to­miczne. Podob­nie szybko uzu­peł­niono pre­pa­raty mikroskopowe.

Nagle Niemcy ude­rzyli ponow­nie. Kiedy pierw­szy kurs i drugi koń­czyły Szkołę, otrzy­ma­li­śmy wia­do­mość, iż dla chłop­ców szy­ko­wane są w arbe­it­sam­cie wezwa­nia do Rze­szy. Tu Szkoła nie mogła dzia­łać, każdy musiał sobie radzić sam. Oka­zało się, że urzęd­nicy w arbe­it­sam­cie są kiep­sko opła­cani i znają wiele spo­so­bów, aby wyjazd odwo­łać lub odło­żyć. Ja przy­to­czę swój spo­sób. Razem z kolegą uda­li­śmy się okre­ślo­nego dnia i godziny do urzędu, gdzie ocze­ki­wał nas urzęd­nik (Polak), który uprzed­nio otrzy­mał obfity „kosz deli­ka­te­sów” – kawa, sar­dynki, alko­hol – same nie­do­stępne wtedy arty­kuły. Urzęd­nik oka­zał się solid­nym part­ne­rem do per­trak­ta­cji, nasze powo­ła­nia zostały anu­lo­wane. Dodat­kowo z moim kolegą, który całą sprawę nagrał, byli­śmy w domu tego urzęd­nika na kola­cji, ponow­nie wzbo­ga­ca­jąc ją wędli­nami. Osta­tecz­nie – jak wspo­mina doc. Zaor­ski – do Nie­miec poje­chał tylko jeden słu­chacz, i to do miej­sco­wo­ści, gdzie było sporo zatrud­nio­nych przy­mu­sowo Polaków.

Wiemy, jak toczyło się życie w War­sza­wie – w cią­głej nie­pew­no­ści i zagro­że­niu. Na początku paź­dzier­nika 1943 r. doc. Zaor­ski wraz z synem Andrze­jem zostali aresztowani.

Poni­żej podaję skrót mojej (A.Z.) rela­cji, zło­żo­nej w Muzeum Wię­zie­nia Pawiak (War­szawa, ul. Dzielna 24/26):

„W dniu 4 X 1943 r. o świ­cie zosta­li­śmy aresz­to­wani z naszego miesz­ka­nia przy ul. Warec­kiej 9:

ojciec – doc. Jan Zaor­ski l. 60

ja – Andrzej Zaor­ski l. 20

kuzyn – Kazi­mierz Sachs l.16.

Z miesz­ka­nia zawie­ziono nas do Komendy Poli­cji nie­miec­kiej na ul. Kra­kow­skie Przed­mie­ście nr 1, gdzie kazano nam poło­żyć się twa­rzą do ziemi. Leże­li­śmy tak ok. 3 godz., a w tym cza­sie spi­sano nasze per­so­na­lia i przy­wie­ziono jesz­cze parę osób. Stam­tąd prze­wie­ziono nas budą na Szu­cha, sły­sza­łem wtedy cha­rak­te­ry­styczny sygnał budy, ale od środka. Na Szu­cha umiesz­czono nas w »tram­waju«, gdzie każda próba poro­zu­mie­wa­nia się była likwi­do­wana biciem. Prze­lot­nie na kory­ta­rzu zoba­czy­łem mło­dego Ukra­ińca w mun­du­rze wojsk ukra­iń­skich, który nas też zoba­czył i szybko znik­nął. Był to star­szy kolega szkolny od Zamoy­skiego, Jerzy Nipa­nicz. Zna­łem go ze szkoły przed wojną, był star­szy o 3 czy 4 lata. Poprzed­nio widzia­łem go dwa razy na ul. Koper­nika, gdzie mie­ścił się Ukrainenhaus.

Z »tram­waju« cały trans­port więź­niów wraz z nami prze­wie­ziono na Pawiak (getto było już puste i zruj­no­wane). Umiesz­czono nas (po ostrzy­że­niu i parówce) na kwa­ran­tan­nie w pod­zie­miach, wtedy zamknęły się za nami wię­zienne drzwi po raz pierw­szy; było to silne wra­że­nie. W cza­sie dru­giej czy trze­ciej nocy na kory­ta­rzu zabito pał­kami męż­czy­znę (potem dowie­dzia­łem się, że był to komi­sarz Kruk – poli­cjant, ale z AK); ten krzyk, ciosy pałek i powoli nastę­pu­jąca cisza nie da się zapomnieć.

Po dwóch tygo­dniach prze­nie­siono nas z Ojcem na oddział na pierw­szym pię­trze, gdzie były pod­łogi drew­niane, było cie­plej, ale mnó­stwo plu­skiew. Dano nam z RGO pude­łeczka proszku Katol, dzia­łał słabo, ale mia­łem roz­rywkę – bo była spora instruk­cja w paru języ­kach. Nie­długo Ojca prze­nie­siono do szpi­tala dzięki dr. Feli­cja­nowi Lothowi i dr. Alek­san­drowi Śli­wic­kiemu, któ­rzy tam jako więź­nio­wie pra­co­wali i mieli pewne wpływy. A o naszym aresz­to­wa­niu było już wiadomo.

Prze­by­łem dwa śledz­twa, w cza­sie któ­rych tłu­macz jako argu­mentu uży­wał kolby pisto­letu. Takie argu­menty tylko wzma­gają opór. Prze­by­li­śmy zło­śliwe, bar­dzo męczące ćwi­cze­nia na kory­ta­rzu wię­zien­nym, słynne »żabki« i przy­siady. Dwa razy wzięto mnie do obie­ra­nia ziem­nia­ków, co było roz­rywką. Nie­stety, dwaj więź­nio­wie z naszej celi zostali roz­strze­lani: młody chło­pak oraz stary doroż­karz (w jego stajni prze­cho­wy­wany był samo­chód uży­wany do akcji). Nie będę poda­wał wię­cej szcze­gó­łów z tego okresu, powiem jedy­nie, iż wie­dzie­li­śmy, że poranne wywo­ły­wa­nie z cel – to na prze­słu­cha­nie, nato­miast popo­łu­dniowe – to na roz­strze­la­nie. Kory­tarz był długi, wiele cel i cięż­kie stą­pa­nie żan­dar­mów, brzęk klu­czy, trzask zam­ków wpro­wa­dzały nastrój grozy. Nie­któ­rzy reago­wali dole­gli­wo­ściami żołąd­ko­wymi lub jelitowymi.

 W dniu 2 XII 43 r. otwarto drzwi mojej celi i wywo­łano mnie, pisarz oddzia­łowy szep­nął: »Na wol­ność«. Przez kilka minut nauczy­łem się paru adre­sów na wol­no­ści i posze­dłem do kan­ce­la­rii. Na podwó­rzu spo­tka­łem Ojca – żyjemy. Zawie­ziono nas ponow­nie na Szu­cha i tam ele­gancki gesta­po­wiec pouczył nas o obo­wiązku prze­strze­ga­nia wszel­kich prze­pi­sów władz, zagro­ził ponow­nym wię­zie­niem i obozem.

Wydano nam prze­pustki i wyszli­śmy z wor­kami papie­ro­wymi w rękach do »wachy« na rogu al. Szu­cha i Alej Ujaz­dow­skich. Tam wsie­dli­śmy do dorożki i poje­cha­li­śmy do domu na ul. Warecką. Po dro­dze na pl. Napo­le­ona witały nas Panie z Zie­lo­nej Budki.

W domu była Mama, Wuj (dr Sachs), pomoc domowa i mój pies. Był płacz i śmiech. Pies chudy jak szkie­let – nie chciał jeść.

A na zakoń­cze­nie powiem, że zwol­niono nas dzięki ener­gii Mamy, która znała świet­nie nie­miecki i była osobą odważną. Zna­la­zła osoby, które dały się prze­ko­nać przy pomocy wyko­na­nej na miarę pro­tezy lewej nogi i dwóch kupo­nów angiel­skiego mate­riału ubraniowego.

Tyle mojej relacji”.

Szkoła była ponad dwa mie­siące bez dyrek­tora, ale dzia­łała bez więk­szych kło­po­tów. Docent Zaor­ski natych­miast z ener­gią zajął się pracą admi­ni­stra­cyjną, ale przede wszyst­kim medyczną.

Należy tu opi­sać ini­cja­tywę doc. Zaor­skiego, któ­rej zna­cze­nie było wiel­kie zarówno dla cho­rych, jak i słu­cha­czy Szkoły. Cho­dzi o punkt krwiodawstwa.

Znane były powszech­nie grupy krwi i spo­soby prze­ta­cza­nia, głów­nie bez­po­śred­niego, przy pomocy strzy­kawki Jubč. Cho­dziło o dostęp­ność daw­ców w każ­dej potrzebie.W tym celu w Szpi­talu dla Dzieci przy ul. Koper­nika 43, gdzie doc. Zaor­ski był ordy­na­to­rem oddziału chi­rur­gicz­nego od 1930 r., utwo­rzony został punkt krwio­daw­stwa. Naj­pierw zebrano daw­ców – wśród nich było wła­śnie wielu słu­cha­czy Szkoły. Każdy dawca miał przy sobie swoją ksią­żeczkę krwio­dawcy, zaopa­trzoną w foto­gra­fię, z dobrze widoczną grupą krwi, rubry­kami, w któ­rych wpi­sy­wano daty i ilość prze­to­czeń. Ale naj­waż­niej­sza była wyraź­nie napi­sana, wkle­jona wkładka, na któ­rej w języku nie­miec­kim stwier­dzano, iż posia­dacz jest krwio­dawcą, należy udzie­lić mu wszel­kiej pomocy; figu­ro­wał pod­pis leka­rza urzę­do­wego i pie­częć z „gapą”. Były to dosko­nałe, wie­lo­krot­nie w łapan­kach spraw­dzone legi­ty­ma­cje. W gabi­ne­cie ordy­na­tora był dyżur pod tele­fo­nem, kar­to­teka daw­ców i kasetka na pie­nią­dze. Dawcy z grupą „O”, zwaną wów­czas uni­wer­salną, otrzy­my­wali wyż­sze wyna­gro­dze­nie za 1 ml niż dawcy innych grup. Czyn­nik Rh nie był znany w War­sza­wie w cza­sie oku­pa­cji (odkryto go w 1940 r. w USA). Część wyna­gro­dze­nia (20%) zatrzy­my­wano na trans­fu­zje dla niezamożnych.

cz1il12

Foto­ko­pia legi­ty­ma­cji krwiodawcy

Punkt krwio­daw­stwa funk­cjo­no­wał do Powsta­nia, a dawcy krwi posia­da­jący przy sobie ksią­żeczki wie­lo­krot­nie dawali krew ran­nym. Ja rów­nież byłem dawcą krwi i dzięki zacho­wa­nej ksią­żeczce mogłem jesz­cze dawać krew na „Borem­lo­wie”; np. w przed­dzień Bożego Ciała w 1945 r. dałem 400 ml krwi na położ­nic­twie, a następ­nego dnia razem z Rysiem Łęgie­wi­czem pro­wa­dzi­li­śmy pod ręce biskupa Szla­gow­skiego w pro­ce­sji Bożego Ciała od strza­ska­nej kolumny Zyg­munta do zruj­no­wa­nego Kościoła Aka­de­mic­kiego św. Anny.

Całą jesień 1943 r. Szkoła dzia­łała nor­mal­nie; przy­jęto nowy nabór słu­cha­czy, któ­rzy matury zdali na wio­snę tego roku na taj­nych kom­ple­tach. Współ­praca z dyrek­to­rami szkół śred­nich w War­sza­wie dzia­łała per­fek­cyj­nie. Niby obo­wią­zy­wała tajem­nica kon­spi­ra­cyjna, ale ist­niały ciche poro­zu­mie­nia, dzięki któ­rym matu­rzy­ści z kom­ple­tów mieli łatwy dostęp do Szkoły.

Zima 1943/44 była dość ciężka, ludzie cier­pieli nie­do­sta­tek, brak było żyw­no­ści, ceny na czar­nym rynku prze­kra­czały moż­li­wo­ści finan­sowe więk­szo­ści war­sza­wia­ków. Niemcy skon­fi­sko­wali dawno futra i kożu­chy, ubie­rano się w roz­ma­ite stare ciu­chy, a do użytku powró­ciły też drew­niaki. Słu­cha­cze Szkoły czę­sto two­rzyli małe zespoły i uczyli się wspól­nie w miesz­ka­niach pry­wat­nych. Kolejno szy­ko­wano wspólne skromne kola­cje, a nauka odby­wała się w nocy. Nie­raz kole­dzy z tam­tych lat, mający ćwi­cze­nia w kli­ni­kach, uczyli się razem w poko­jach lekarskich.

Chciał­bym tu opi­sać przy­go­to­wa­nia do ćwi­czeń z ana­to­mii w Szpi­talu Dzie­ciątka Jezus. Otóż w zakła­dzie ana­to­mii pato­lo­gicz­nej odby­wały się po kry­jomu ćwi­cze­nia z ana­to­mii pra­wi­dło­wej (dr M. Afek-Kamińska). Gra­ba­rze szpi­talni dostar­czali zwłoki bez rodziny, które pro­sek­tor p. Makar­ski wraz ze mną stu­den­tem prze­wo­ził do małego pomiesz­cze­nia na I pię­trze i ukła­dał na stole pro­sek­to­ryj­nym. Ja zaś przy pomocy dość pry­mi­tyw­nych urzą­dzeń musia­łem nastrzyk­nąć tęt­nice i żyły roz­two­rem for­ma­liny. Była to ciężka praca fizyczna i dość trudna tech­nicz­nie, do tego w opa­rach for­ma­liny. Szcze­gól­nie pamię­tam taki zabieg, kiedy p. Makar­ski był pod prze­moż­nym wpły­wem alko­holu, nie mógł nic pomóc, ale w poczu­ciu obo­wiązku sie­dział na stołku i kiwał się nie­bez­piecz­nie. Ja byłem sam, za oknami grzmiała czarna burza z pio­ru­nami, a musia­łem skoń­czyć zabieg. Było to mocne prze­ży­cie, zwłasz­cza że czasu było mało, bo zbli­żała się godzina poli­cyjna. Nie wyobra­ża­łem sobie, że zostanę w tym miej­scu na noc. Wszystko udało się szczę­śli­wie, ale wysze­dłem z zakładu cały prze­siąk­nięty zapa­chem formaliny.To jeden z przy­kła­dów, iż zaj­mo­wa­li­śmy się także zada­niami specjalnymi.

Na wio­snę 1944 r. Szkoła liczyła już ( wg odręcz­nie spo­rzą­dzo­nej przez doc. Zaor­skiego notatki) ok. 1990 słu­cha­czy od początku ist­nie­nia. Sytu­acja w War­sza­wie sta­wała się coraz bar­dziej napięta wobec szyb­kiego prze­su­wa­nia się na zachód frontu wojsk sowiec­kich. Ogromna więk­szość kole­ża­nek i kole­gów tkwiła w dzia­łal­no­ści kon­spi­ra­cyj­nej, wyczu­wało się zupeł­nie „nama­cal­nie” wzrost napię­cia. Mimo to sesje egza­mi­na­cyjne (tzw. pierw­sze rigo­ro­sum) po dwóch latach medy­cyny prze­bie­gały spraw­nie. Waka­cji i tak nikt nie miał, bo gdzie można było wyjeż­dżać? Chyba tylko do miej­sco­wo­ści na linii EKD lub Kon­stan­cina. Nie­któ­rzy mieli w lasach Kabac­kich lub w Pusz­czy Mariań­skiej obozy ćwi­czebne AK, a także harcerskie.

W dru­giej poło­wie lipca napię­cie doszło nie­mal do szczytu. Pod koniec mie­siąca była, jak pamię­tamy, pierw­sza kon­cen­tra­cja, roz­wią­zana po kil­ku­na­stu godzi­nach, a w dniu 1 sierp­nia 1944 r. wybu­chło Powsta­nie. Docent Jan Zaor­ski objął swoje sta­no­wi­sko jako naczelny chi­rurg szpi­tala powstań­czego w pod­zie­miach gma­chu PKO, żona Maria Zaor­ska (ps. Kazi­miera) miała przy­dział do kuchni woj­sko­wej w domu Wedla na rogu ul. Szpi­tal­nej. Stu­dentka Bar­bara Zaor­ska (córka) ze swoim maleń­kim syn­kiem została na trzy dni przed Powsta­niem wywie­ziona do Sko­li­mowa, a Andrzej Zaor­ski miał przy­dział do zgru­po­wa­nia „Chro­bry II” w Domu Kole­jo­wym. Miesz­ka­nie pozo­stało puste, bo nasz wuj dr Edmund Sachs (74 lata) nie wie­rzył w Powsta­nie i udał się do zna­jo­mych – szczę­śli­wie, bo nasz dom runął 8 wrze­śnia, znisz­czony doszczęt­nie. Runął gmach naszej Szkoły, miesz­ka­nie prof. Czu­bal­skiego, spło­nęły wszyst­kie kar­to­teki. Pro­fe­sor Czu­bal­ski nie był w oddziale woj­sko­wym, ale jego syn Mie­czy­sław wal­czył w Śród­mie­ściu, m.in. zdo­by­wał małą PAST-ę. Docent Tade­usz Jaczew­ski wal­czył w Śród­mie­ściu. Chi­rur­dzy ope­ro­wali w szpi­ta­lach i punk­tach sani­tar­nych. Inni leka­rze wal­czyli na wielu odcin­kach frontu Powsta­nia. Wiele osób zgi­nęło, m.in. – prof. Edward Loth na Moko­to­wie, prof. Sta­ni­sław Przy­łęcki w Śródmieściu.

Dzia­łal­ność Szkoły dla Pomoc­ni­czego Per­so­nelu Sani­tar­nego doc. Jana Zaor­skiego w War­sza­wie zakoń­czyła się w dniu wybu­chu Powsta­nia War­szaw­skiego. Wielu słu­cha­czy (chłop­ców i dziew­cząt) zgi­nęło, wielu nie wró­ciło z nie­woli, wielu zgi­nęło wywie­zio­nych z War­szawy do obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych, wielu zgi­nęło w Powsta­niu. Ale ogromna więk­szość, ponad 1200 osób, skoń­czyła stu­dia, uwień­czone dyplo­mem leka­rza w War­sza­wie, Pozna­niu i Kra­ko­wie. Dzięki temu moż­liwe było choćby czę­ściowe uzu­peł­nie­nie strat w pol­skiej służ­bie zdro­wia, jakie spo­wo­do­wała wojna, w tym Katyń pochło­nął 352 leka­rzy, 50 far­ma­ceu­tów, 60 wete­ry­na­rzy. Leka­rze woj­skowi zgi­nęli na fron­tach wło­skim, zachod­nim, afry­kań­skim lub pozo­stali poza kra­jem. Leka­rze cywilni zgi­nęli w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych i więzieniach.

Szkoła Zaor­skiego, Uni­wer­sy­tet Ziem Zachod­nich, Uni­wer­sy­tet War­szaw­ski, Uni­wer­sy­tet Jagiel­loń­ski dzięki taj­nym stu­diom medycz­nym przy­spo­rzyły medy­cy­nie pol­skiej wielu leka­rzy, któ­rzy czę­ściowo zapeł­nili lukę wojenną i poko­le­niową wśród per­so­nelu medycz­nego służby zdro­wia w naszym kraju.

 

 

Tajne Studia Medyczne w Warszawie 1940-1944

Wspominany do dziś

Juliusz Smoczyński

 

Wspominany do dziś

 

Doktor Ewaryst Lehmann z Torunia w liście do redakcji pisał: „Zbliża się 30 rocznica śmierci naszego nauczyciela, wychowawcy i niedościgłego mistrza. Warto jego sylwetkę przypomnieć, szczególnie teraz, kiedy na służbę zdrowia sypią się zewsząd gromy, i to zasłużone i niezasłużone”. Potem były inne listy, telefony, wizyty – wszystkie poświęcone tej samej sprawie — przypomnienia postaci doktora Jana Zaorskiego.

Czym sobie zyskał i zaskarbił ten lekarz taki szacunek i uznanie, że po latach wciąż o nim pamiętają, i to nie tylko jego koledzy, uczniowie, ale także pacjenci? Na to pytanie odpowiedział pan Grzegorz Wapiński, emerytowany pracownik warszawskiej Elektrowni, a przed laty pacjent dr. Zaorskiego: „Po prostu był lekarzem, bardzo dobrym lekarzem, a przy tym prawdziwym człowiekiem. I to właściwie wszystko...”

Rodzina Zaorskich od wieków zrosła się z Warszawą. Tradycyjnie już swych synów kierowano na konsyliarzy, jak dawniej mówiono. To już szóste pokolenie medyków działa w tej rodzinie. I jeszcze jedna tradycja tam panuje – służba Ojczyźnie. Jeden z Zaorskich był lekarzem w powstaniu styczniowym, czy można więc się dziwić, że dr Jan Zaorski, kiedy wybuchła I wojna światowa, wstąpił do Legionów, że potem walczył z hitlerowskim najeźdźcą i że ta walka nie skończyła się wraz z klęską 1939 roku?

Zaczęła się okupacja, czas eksterminacji narodu polskiego, w szczególności jego inteligencji. Likwidacja zakładów naukowych i szkół typu wyższego pozbawiała ówczesną młodzież możliwości studiów. Każdy czyn zmierzający do podniesienia naukowego poziomu naszego  społeczeństwa był czynem karanym – w najlepszym wypadku więzienie i obóz koncentracyjny, nierzadko śmierć. Świadomy konsekwencji, ale i konsekwentny w oporze dr Jan Zaorski mówi swoje „nie” planom okupanta. W porozumieniu z tajnymi władzami akademickimi i młodzieżą stołeczną organizuje Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego. Utworzona przez niego Szkoła nie nosi, rzecz oczywista, tej dumnej nazwy, jednakże była nim de facto. Oto co na ten temat mówi dr Krzysztof Tęczyński, jeden z absolwentów Szkoły Zaorskiego: „My wszyscy, którzy od 1939 r. marzyliśmy o studiach lekarskich, wreszcie w 1941 r. otrzymaliśmy taką szansę. Wprawdzie »zaledwie« w ramach Prywatnej Szkoły dla Sanitarnego Personelu Pomocniczego w Warszawie, bo taką oficjalną nazwę nosiła uczelnia, lecz według programu pierwszych lat Wydziału Lekarskiego. Nie muszę dodawać, że program ten był absolutnie nieznany Niemcom, Uczyli nas w tej »zawodówce« najwybitniejsi polscy profesorowie, i to nie –jak chcieli hitlerowcy –sztuki zamiatania korytarzy, mycia szkła laboratoryjnego i stawiania pijawek, ale najprawdziwszej medycyny”.

Warunki, w jakich studiowano, były niezwykle trudne. Stałe zagrożenie osobiste profesorów i studentów doprowadziło do swoistej i charakterystycznej mobilizacji, polegającej na masowym udziale w wykładach, pełnych kompletach w grupach ćwiczeniowych i w żelaznym przestrzeganiu terminów egzaminów. Młodzież, a i profesura, świadomie wyrażała w ten sposób opór przeciw okupantowi, który zakazał i karał śmiercią nawet próbę podjęcia studiów wyższych.

Spośród studentów przeważająca liczba należała do tajnych podziemnych organizacji, ale na terenie Szkoły o tym się nie mówiło, aby nie spowodować dodatkowego zagrożenia. Tylko nagłe zniknięcie kolegi lub koleżanki było szeptem komentowane – zginął w akcji, aresztowany, wywieziony do obozu koncentracyjnego lub na roboty. Nie ustrzegł się i sam Doktor. W 1943 r. hitlerowcy aresztowali go wraz z synem Andrzejem, studentem jego Szkoły. Więzieni byli w osławionej katowni na Szucha, a później na Pawiaku. Na szczęście udało się ich stamtąd wyrwać...

Powstanie Warszawskie położyło kres działalności Szkoły Zaorskiego. Ale nie zakończyło działalności jej licznych wychowanków – walczyli, a także ratowali zdrowie i życie żołnierzy oraz ludności cywilnej. Tak samo zresztą działał ich mistrz – dr Zaorski. Był chirurgiem w największym powstańczym szpitalu w podziemiach Banku PKO.

Potem przyszła wolność. Już w 1945 r. najpierw na Pradze, a potem w lewobrzeżnej Warszawie powstał ponownie Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego. Słuchacze od Zaorskiego, ci, którzy przeżyli wojnę, wrócili na studia. Zaświadczenia wykładowców, zachowane legitymacje były wszędzie honorowane i weryfikowane, a słuchacze kierowani na odpowiedni rok studiów. Zdarzało się, że i na piąty. W ten sposób już w 1946 r. zaorszczacy otrzymywali pierwsze, prawdziwe dyplomy lekarskie. Było to udziałem wielu, a m.in. dziś już wybitnych naukowców, jak np. prof. dr Tadeusz Krzeski, i jego żony Ireny. W sumie ok. 1900 lekarzy praktyków, uczonych miało pierwszy kontakt z medycyną w Prywatnej Szkole Zawodowej dla Pomocniczego Personelu Sanitarnego w Warszawie. Mijały lata. Doktor Jan Zaorski nadal uczył i leczył. Z pasją oddawał się jednemu i drugiemu. Wspomina jego syn, również lekarz (dziś emerytowany dyrektor stołecznego szpitala przy ul. Banacha), dr Andrzej Zaorski:

„Może to nie wypada, może to nieskromnie tak mówić, ale On dla mnie był nie tylko ojcem – również wzorem lekarza. Widział chorego, rozumiał go, współczuł mu. Pacjent to nie jednostka chorobowa, to żywy, konkretny człowiek, oczekujący twojej pomocy – stale powtarzał. – Lekarz to nie profesja, to służba, społeczna służba...”

I może właśnie dlatego, mimo upływu 30 lat od chwili Jego śmierci (zmarł 10 marca 1956 r.), Jego koledzy, uczniowie i pacjenci serdecznie Go wspominają i pamiętają o Nim do dziś.

„Kurier Polski” nr 48 z 10 marca 1986 r.