Dr n. med. Andrzej Zaorski

Wspominienia o moim Wujku, wspaniałym człowieku, wybitnym chirurgu i wielkim patriocie ...

 

Nazywam się Andrzej Zaorski. Urodziłem się w Warszawie 22 marca 1923 roku na Smolnej 30, w tym gmachu, w którym było i jest Gimnazjum imienia Jana Zamoyskiego. Tamże chodziłem do szkoły. W 1939 roku zdałem małą maturę, a ponieważ szkoła była nowoczesna, więc w tym samym roku zrobiłem prawo jazdy. Następnie wybuchła wojna.

  • Proszę opowiedzieć o rodzinie.


Mój ojciec, doktor Jan Zaorski, był docentem Uniwersytetu Warszawskiego, chirurgiem. Skończył Uniwersytet imienia Jana Kazimierza we Lwowie. Był asystentem profesora, wybitnego chirurga owych czasów. Co ciekawe, mam nawet zachowaną jedną receptę mojego ojca sprzed wojny, z 1914 roku, ze Lwowa. Później od początku był komendantem szpitala i Brygady Legionów. Moja mama Maria z domu Jaczewska była też córką lekarza, a w ogóle jestem prawnukiem samych lekarzy z jednej i z drugiej strony.

  • Miał pan rodzeństwo?


Miałem siostrę, która też była lekarzem, tylko pediatrą.

  • Jak wybuch wojny we wrześniu 1939 roku wpłynął na losy pana i pana rodziny?


Jak powiedziałem, byłem uczniem Liceum imienia Jana Zamoyskiego, ale poza tym byłem harcerzem w 2. Warszawskiej Drużynie Harcerzy i na początku września 1939 roku byłem sekretarzem komendanta mobilizacyjnego Związku Harcerstwa Polskiego. Kwatera Główna była na Pięknej. Później trzeba było opuścić Warszawę. To był rozkaz, właściwie informacja, żeby wszyscy opuścili Warszawę. Mój ojciec był powołany do wojska. Miał być komendantem centrum chirurgicznego w specjalnym szpitalu za frontem, którego jednak nie było i pojechaliśmy na wschód, najpierw do Lublina. W Lublinie mieliśmy rodzinę. Tam zostaliśmy: moja matka, moja siostra i ja, natomiast mój ojciec pojechał dalej i dojechał aż do Tarnopola, nie znajdując tego szpitala centralnego, który miał być po drodze. Znalazł się wśród trzystu lekarzy zgromadzonych w Tarnopolu. Jak weszły wojska radzieckie, to wiedząc szczęśliwie, co to może znaczyć, natychmiast opuścił Tarnopol i udał się do Lwowa, a trzystu lekarzy zostało [zamordowanych] w Katyniu. Ze Lwowa przyjechał do Lublina i z Lublina razem wróciliśmy do Warszawy.
W październiku 1939 roku byłem [w Warszawie] w grupie kolegów harcerzy, która to grupa powołała do życia tajne harcerstwo polskie, kryptonim HP – Hufce Polskie. Byłem na różnych stanowiskach w komendzie. Między innymi byłem komendantem Hufca Żoliborz, ale 3 października 1943 roku zostaliśmy [wraz z ojcem] aresztowani i działalność harcerska została przerwana.

  • Jak Niemcy trafili na wasz ślad?


Z domu wzięli mojego ojca i mnie. Zawieziono nas najpierw na Szucha. Siedzieliśmy w podziemiu w „tramwaju”, potem byliśmy na krótkim przesłuchaniu. Pojechaliśmy na Pawiak. Na Pawiaku siedzieliśmy najpierw na kwarantannie. Potem przenieśli nas na górę. Ojciec został zabrany do szpitala. Był w szpitalu nie dlatego, że był chory, tylko dlatego, że był chirurgiem i mógł tam pomóc, a przecież znaliśmy tych lekarzy, którzy byli na Pawiaku jako więźniowie, na przykład Lotha – syna profesora Lotha. Loth też był chirurgiem. Ja zostałem pod celą. Wypuścili nas przeszło po dwóch [i pół] miesiącach na skutek starań mojej mamy, która w nieznany mi bliżej sposób znalazła dojście, tak że ktoś otrzymał protezę na nogę, którą stracił w czasie wojny w Polsce, a drugi dostał specjalny materiał [na ubranie] i nas wypuszczono.
Oczywiście nie mogłem wrócić bezpośrednio do działania w harcerstwie. Trzeba było poczekać, czy nie będzie dalszych nieprzyjemności ze strony gestapo. Od tego czasu nie nocowałem już w domu, tylko nocowałem w szpitalu, bo pracowałem już wtedy w szpitalu na Kopernika, jednocześnie studiując medycynę. [Byłem sanitariuszem w oddziale chirurgicznym na etacie od 2 stycznia 1943 roku].

  • Proszę opowiedzieć o studiach.


Może najpierw powiem, że maturę zdałem na kompletach w Liceum imienia Jana Zamoyskiego w 1941 roku, a w tym czasie również, ponieważ trzeba było mieć dokumenty, chodziłem do Zawodowej Szkoły Rolniczej inżyniera Wiśniewskiego, która była wstępem do SGGW. Zdałem normalną maturę humanistyczną i zakończyłem też tamtą szkołę, i jednocześnie byłem w konspiracji. Miałem dużo zajęć, ale wtedy nie było telewizji ani żadnych innych możliwości rozrywki. Później zacząłem studia medyczne w szkole, którą zorganizował mój ojciec. Była to słynna szkoła Zaorskiego, czyli studia medyczne w oficjalnie otwartej szkole, która nosiła nazwę Prywatna Szkoła Zawodowa dla Pomocniczego Personelu Sanitarnego doktora Jana Zaorskiego w Warszawie. Wszystkie przedmioty prowadzili z nami profesorowie i docenci uniwersytetu. W ogóle odbywało się to w budynku medycyny teoretycznej przy Krakowskim Przedmieściu 26/28, który to budynek mój ojciec wydzierżawił za komorne od Niemców. Zgodę na otwarcie tej szkoły dostał dlatego, że przed wojną był właścicielem i dyrektorem szkoły masażu i zwrócił się do niemieckich władz, że chciałby rozszerzyć tę szkołę masażu. Oni się zgodzili. Mam nawet odpowiednie dokumenty, kserokopie umów [dotyczących szkoły]. W ten sposób zacząłem studia medyczne i w 1943 roku, kiedy nas aresztowano, to byłem już po pierwszym rigorosum, to znaczy pierwszą grupę egzaminów teoretycznych miałem już zdaną.

  • Ile osób uczęszczało na te studia?


Jest zachowana karteczka mojego ojca (ojciec dawno już nie żyje), który policzył to wszystko. W sumie razem słuchaczy było ponad 1900, bo były dwa kursy: jeden zaczynający się w zimie, drugi zaczynający się jesienią i myśmy wciągu pół roku robili pierwsze dwa lata medycyny. Jestem redaktorem książki, która mówi o tajnych studiach medycznych w czasie okupacji Warszawy, nie tylko szkoły Zaorskiego, ale także Uniwersytetu Poznańskiego, który nazywał się Uniwersytetem Ziem Zachodnich, komplety Uniwersytetu Warszawskiego oraz próba studiów medycznych w getcie warszawskim, które organizował profesor Zweibaum.
Jednocześnie z powrotem zacząłem działać w harcerstwie, jak już wiadomo było, że nie ma dalej niebezpieczeństwa i tak doszło do Powstania Warszawskiego. Oczywiście myśmy w rodzinie wiedzieli, że będzie Powstanie, w związku z czym jeszcze przed tym moja siostra z malutkim dzieckiem, które się urodziło w styczniu tego roku, została wysłana do Skolimowa. Mamusia wynajęła jej pokój w Skolimowie [i tam przeżyła Powstanie]. Ojciec był naczelnym chirurgiem szpitala w podziemiach PKO, mama była w kuchni wojskowej, a ja byłem w szpitalu na Kopernika. Tam przez kilka pierwszych dni była bardzo ciężka praca, bo myśmy dzień i noc operowali. Ja już wtedy operowałem, oczywiście nie wszystko. Potem, jak już się opanowało sytuację pierwszych dni, to dowiedziałem się, że moja macierzysta jednostka NSZ jest w Zgrupowaniu „Chrobry II” w Domu Kolejowym. Tam się przeniosłem. Już do końca byłem w Domu Kolejowym. Ten dom jest nad torami kolei średnicowej. Tam teraz dodatkowo jest dobudowany inny dom, ale wtedy dom był nad wykopem kolejowym. Była to dosyć ważna placówka. Trudno opowiadać o losach powstańczych, w każdym razie miałem poza tym zajęcia związane z opatrywaniem albo ratowaniem rannych. Niestety miałem również przykrość stwierdzić zgon ostatniej ofiary Powstania Warszawskiego – łączniczki – która w czasie zawieszenia broni wyszła ze swoimi kolegami przed front nad Chmielną i widocznie robili jakieś gesty czy coś takiego, w każdym razie od strony placu Zawiszy, gdzie była placówka niemiecka, dostała postrzał w szyję. Wykrwawiła się na śmierć, zanim zdążyłem tam dobiec, zresztą i tak bym pewno nie mógł tam pomóc.
Pełniłem służbę medyczną, którą mogłem pełnić, dlatego że miałem mianowicie zasobnik chirurgiczny, który miał ogromnie długą i interesującą historię. Ten zasobnik mój ojciec dostał od swojego ojca, który były lekarzem we Lwowie, jak wybuchła [I] wojna [światowa], i miał ją ze sobą w legionach. Poza tym, że był komendantem szpitala, to miał jeszcze prywatny zasobnik. Ten zasobnik przebył całą I wojnę światową, przebył początek II wojny światowej i ojciec ze swoich poszukiwań wojennych wrócił z nim do Warszawy. Jak wybuchło Powstanie, to ojciec mi dał [zasobnik]. Mam go dotychczas. To jest bardzo oryginalne, metalowe pudełeczko, które jest opatrzone monogramem mojego ojca (monogram JZ), a w środku są narzędzia chirurgiczne. Dwa narzędzia (pęsetki) są jeszcze od samego początku od 1914 roku, a reszta to już są nowsze uzupełnienia. Zasobnik miał tę wartość, że takie pudełeczko można było wrzucić do wrzątku i wygotować razem z narzędziami w środku. To było bardzo ważne. Poza tym miałem do dyspozycji zrzutowe opatrunki osobiste, to jest kanadyjski opatrunek osobisty z 1943 roku.

  • Jak pan zapamiętał realia, w jakich działały szpitale powstańcze?

 

Jestem autorem opracowania pod tytułem „Służba zdrowia w Powstaniu Warszawskim”. Była taka sesja wspomnieniowo-naukowa, którą urządziliśmy na Zamku Królewskim w Warszawie, a następnie w pałacu Staszica w sali posiedzeń. Na tej sesji było [wygłaszanych] kilka referatów dotyczących rozmaitych aspektów służby zdrowia w czasie Powstania Warszawskiego. Mój referat mówi o służbie zdrowia w Zgrupowaniu „Chrobry II”, która była bardzo dobrze zorganizowana. Było to jedyne zgrupowanie, jedyne szpitale, które do końca miały prąd elektryczny. Podłączyliśmy się do Niemców w wykopie linii średnicowej i mieliśmy prąd elektryczny w Domu Kolejowym. Nawet jak generał, jeszcze pułkownik wtedy, Chruściel, przyszedł na inspekcję, to został zawieziony na górę windą, bo windy działały.
Na górze, na strychu był punkt obserwacyjny, który przy pomocy telefonu meldował o tym, jak ze strony zachodniej od strony Pruszkowa, gdzie było wielkie działo, leciały pociski na Warszawę i on z góry widział, gdzie upadł pocisk, bo od razu był olbrzymi kłąb dymu i kurzu. Wtedy meldował, że tu i tu przeleciał pocisk. Jak się siedziało na górze, też miałem takie dyżury, to jak przelatywał pocisk nad dachem, to dachówki się ruszały. Było go widać od tyłu, taki czarny krążek. Było widać, jak leciał. Ponieważ byliśmy bardzo blisko frontu niemieckiego, więc na Dom Kolejowy ani bomby nie spadły, ani wielkie działo, bo mogliby siebie uszkodzić, bo byli po drugiej stronie ówczesnej alei Sikorskiego, a obecnie Alei Jerozolimskich w Wojskowym Instytucie Geograficznym, na którego szczycie był zbudowany bunkier. Jak dostaliśmy karabiny przeciwczołgowe, to przy pomocy pocisków zapalających spaliliśmy ten bunkier, bo on był zbudowany z bali drewnianych.
Pewnego dnia mieliśmy rozkaz od komendanta naszej kompanii, a może od zgrupowania, żeby sprawdzić możliwość zaatakowania tego obiektu od tyłu. Byłem w grupie bojowej i kilku z nas razem z porucznikiem „Lekiem” poszło przez Aleje Jerozolimskie do ulicy Emilii Plater. Tam jest i była lecznica. W tej lecznicy na Emilii Plater spotkałem doktora Lotha, którego wypuszczono z Pawiaka jeszcze tuż przed Powstaniem. Tam mieliśmy wejść do kanałów, żeby zobaczyć, czy kanałami można przejść do WIG-u. Mieliśmy doskonałe wskazówki, dlatego że przed tym wypadem poszedłem (na Powiślu jeszcze byli Polacy) na Powiśle do kanałów, dostałem gumowe buty i dostałem adres pracownika kanałów, który mieszkał na ulicy Złotej. Poszedłem do niego i on nam pokazał plany, którędy można tam się dostać, którędy wejść, żeby się znaleźć pod ulicą Nowogrodzką. Tak się jednak stało, że przed wymarszem [do kanałów] nasz porucznik dostał od strony Politechniki przez barykadę postrzał w kark, więc nie mógł wchodzić. Myśmy tam weszli. Niestety okazało się, że kanał pod Nowogrodzką jest zalany i nie można się nim posuwać. Ten projekt się nie udał.
Był inny niemądry projekt, żeby złapać jeńca w Alejach Jerozolimskich. Myśmy w nocy przeszli przez wykop kolejowy. Pamiętałem jeszcze długo potem zapach trawy, po której się czołgałem na górę, mimo że przedtem wszędzie był kurz i gruzy. Oczywiście nigdzie nie można było znaleźć żadnego jeńca, bo oni tak swobodnie mimo nocy nie chodzili po Alejach. Było to dosyć emocjonujące, ponieważ ze strony ówczesnego dworca kolejowego był bardzo ostry ostrzał na kanał i na tunel, i trzeba było szybko tamtędy przeskakiwać.
Przygód z okresu Powstania Warszawskiego było oczywiście więcej. Szpitalem, który był dla Zgrupowania „Chrobry II”, był szpital na ulicy Śliskiej. Bardzo dobra obsada, bo tam był pan profesor Kossakowski (wtedy jeszcze nie był profesorem), był wtedy asystentem mojego ojca, chirurgiem, a po wojnie był profesorem [chirurgii dziecięcej]. Tam było kilku dobrych lekarzy. Na Mariańskiej pracował doktor Jan Perzyński, chirurg ze szpitala Dzieciątka Jezus, z pierwszej kliniki chirurgicznej oraz jeszcze paru innych lekarzy, tak że służba zdrowia w Zgrupowaniu „Chrobry II” była bardzo mocna, nie mówiąc o tym, że dzięki posiadaniu możliwości oświetlenia mieli wszędzie prąd i mogli nawet uruchamiać pompy do wody ze studni, bo były kopane studnie. Nawet zachował się rozkaz dowódcy Zgrupowania „Chrobry II” o tym, jak ma się kopać studnie, gdzie kopać, kto ma to robić i ile osób.

  • Czy ludność cywilna korzystała z tego szpitala? Czy to był szpital tylko dla żołnierzy?


Nie, jak ktoś z ludności cywilnej był ranny, to oczywiście, że tak. Mam kserokopię spisu wszystkich chorych ze szpitala na Śliskiej, bo w Czerwonym Krzyżu na Mokotowskiej jest archiwum, w którym znajdują się wszystkie spisy rannych, chorych, personelu ze szpitali warszawskich z czasów Powstania Warszawskiego. Oczywiście to nie jest dostępne dla każdego, tylko trzeba poprosić o to, co chce się stamtąd uzyskać i wtedy panie, które tam są, przygotowują odpowiedzi. Mam bardzo dużo tego. Poza tym przez Polski Czerwony Krzyż [i Archiwum] zostały wydane dwie książki dotyczące służby zdrowia w Powstaniu Warszawskim z nazwiskami lekarzy, z bardzo wieloma nazwiskami rannych i niestety zabitych. Nie jest to kompletne, ale bardzo pomocne.

  • Skąd pochodziły lekarstwa, środki opatrunkowe dla tych szpitali?


Jeśli chodzi o nasze zgrupowanie, to na terenie, na którym znajdowało się zgrupowanie, były bardzo dobrze zaopatrzone apteki. To wszystko zostało zarekwirowane dla potrzeb służby zdrowia. Mało tego, ludność cywilna bardzo pomagała, jeśli chodzi o pomoc rannym i chorym, bo było bardzo krucho z aprowizacją. Ja mówiłem zawsze, że wojsko wtedy jest dobre, jak nie jest głodne. Trzeba im dać coś jeść. Zawsze miałem łyżeczkę w kieszonce. Jak koledzy coś znaleźli, to mówili do mnie: „Andrzej, zobacz, czy to się nadaje do jedzenia”. Poza tym [środki] były zbierane od ludności za pośrednictwem ogłoszenia w „Biuletynie Informacyjnym”. Mam nawet kopię miłą mojemu sercu, dlatego że w sześćdziesiątym trzecim numerze tego pisma jest apel o to, żeby zbierać żywność, przynosić ją na ulicę Szpitalną do doktorowej Zaorskiej, czyli do mojej mamy, tak że jak widać cała rodzina była bardzo zaangażowana.

  • Czy w czasie Powstania miał pan kontakt z rodziną?


Z ojcem tylko wtedy, jak dwa czy trzy razy byłem u niego w podziemiach PKO, ale później ten szpital został zbombardowany. Bomba wpadła przez szyb od windy i szpital trzeba było ewakuować. Potem już nie widziałem ojca. Mamę widziałem dwa razy: raz właśnie na Szpitalnej, drugi raz na Mokotowskiej, bo trzeba było już opuścić ten rejon, gdyż został zajęty przez Niemców. Szpitalna, plac przed Pocztą Główną i część Śródmieścia została zajęta przez Niemców.

  • Pamięta pan pierwszego rannego, którego pan opatrywał? Jak pan pamięta to wydarzenie?


Jak wiadomo, Powstanie zaczęło się o piątej. Ja jeszcze przed tym dostałem moją broń, którą kolega mi dowiózł.

  • Co to była za broń?


Walther 9 mm. Zaczęły się strzały, wszystko się zamknęło, nie było ruchu i już wieczorem, gdy było ciemno, bardzo blisko usłyszeliśmy jęki. Wyjrzałem i zobaczyłem, że za murem szpitalnym leży człowiek, więc po cichutku otworzyłem bramę, wyszedłem na zewnątrz i wciągnąłem go do środka. To był starszy człowiek – pierwszy, który został zapisany w naszej księdze przyjęć szpitala na Kopernika – który dostał ciężki postrzał w wątrobę i niestety zmarł. To był pierwszy ranny. Później już bardzo wiele innych, niestety…

  • Może pan podać szacunkowo, ile osób przewinęło się przez pana ręce?


Przez moje ręce to trudno tak powiedzieć, ale na pewno kilkadziesiąt bezpośrednio przez moje ręce, łącznie z tymi, których brałem z ulicy, i z tymi, którzy leżeli na stole operacyjnym. Później na terenie Zgrupowania „Chrobry II” mieliśmy kolegę, który był Czechem z pochodzenia, nazywał się Drückner i oczywiście miał pseudonim „Czech”. Na kwaterze przy mnie on stanął przed lustrem i sobie poprawiał coś, i nagle się przewrócił. Zabłąkany pocisk przeszedł przez okno, przez drzwi i dostał postrzał w brzuch. Trzeba było go szybciutko przenieść do szpitala na Śliską. Tam zaniosłem go do doktora Kossakowskiego, ale on mówi: „Kolego, ale ja już nic nie mam”. To było pod koniec Powstania. [Mówi]: „Już nie mam kroplówek, już nie mam materiałów opatrunkowych. Ja już go nie będę operował, bo to byłoby niemożliwe”. Ranny leżał i nawet dwa dni potem się poprawił, ale na trzeci dzień poszła bomba w szpital i on zginął zasypany.

  • Czy to jest wspomnienie z Powstania, które najbardziej się wryło panu w pamięć?


Było szereg takich wspomnień, ale trudno o wszystkim pamięć. Później, pod koniec Powstania, już nie było takich [ataków]. Było zawieszenie broni, było cicho i nagle ta dziewczyna, która z głupoty została zabita przez postrzał w szyję. Postrzał w szyję to jest potężny krwotok, bo to przecież tętnica szyjna – nie do uratowania w takich warunkach.

  • Skąd pracownicy szpitala brali krew? Czy ludność cywilna oddawała krew, bo przecież krew była ciągle potrzebna?


Nie, krwi nie było, bardzo mało było krwi. W owych czasach w Polsce w Warszawie nie było jeszcze konserwowanej krwi. Nie umiano jeszcze konserwować krwi, tylko krew przetaczało się bezpośrednio. U nas w szpitalu na Kopernika [43] na początku lat czterdziestych mój ojciec zorganizował punkt krwiodawstwa i tam przychodzili ludzie, którzy chcieli oddać krew. Dostawali legitymację, zresztą bardzo cenną legitymację, bo tam było po niemiecku napisane, że to jest krwiodawca i Niemcy to honorowali. W momencie kiedy zdarzył się przypadek, że trzeba przetaczać krew, to się takiego dawcę ściągało z domu (telefony działały w czasie okupacji) i bezpośrednio za pomocą strzykawki jubée (to jest specjalna strzykawka działająca w dwie strony) przetaczało się krew od żywego dawcy na stole operacyjnym. Dawca leżał na drugim stole obok pacjenta i przy pomocy rurek wkuwało się jedną igłę w żyłę dawcy, a drugą w żyłę biorcy. Strzykawkę trzeba było przepłukać cytrynianem sodu. To jest preparat, który obniża krzepliwość, żeby w czasie przetaczania nie powstały skrzepy. W ten sposób przetaczało się krew. Sam byłem krwiodawcą i wielu innych kolegów i koleżanek też, bo to po prostu był jedyny sposób ratowania w razie potrzeby.
Jeżeliby mówić o służbie zdrowia w Powstaniu Warszawskim, to trzeba przede wszystkim uwypuklić rolę sanitariuszek – dziewczyn, które biegły do rannych pod ostrzał, same ginęły, zakładały opatrunki, ciągnęły nieraz z wielkim wysiłkiem ciężkich chłopaków w miejsce, gdzie było możliwie bezpiecznie. A nawet przecież są znane fakty, że na Starym Mieście, kiedy nie można było ewakuować przez kanały rannych i oni się zostali, to wiadomo było, że zginą i ostały się z nimi sanitariuszki. Tych, którzy nie mogli być ewakuowani, Niemcy zamordowali, na przykład na terenie szpitali na ulicy Długiej i w innych miejscach. Na terenie śródmiejskim [nie było] takich ciężkich walk, jakie były bezpośrednio na Powiślu wtedy, kiedy ci nieszczęśliwi, źle wyposażeni Polacy [z armii Berlinga] z drugiego brzegu Wisły przypłynęli i właściwie nie mieli pojęcia o walkach ulicznych. Oni byli żołnierzami od walki na polu, a na ulicy ginęli jak muchy. Tam służba zdrowia dokonywała nieraz cudów. Tam nawet koleżanka, która nie miała jeszcze skończonych studiów, tylko była po trzech latach na czwartym roku medycyny, pracowała jako chirurg, amputowała ręce, amputowała nogi, żeby ratować życie, mimo że jeszcze nie była przecież lekarzem. Tak że tutaj tych ludzi, którzy oddali wiele – nieraz i życie dla ratowania rannych – było bardzo wielu.

  • Co motywowało pana?


Muszę powiedzieć, że właściwie byłem stale związany ze służbą zdrowia. Przecież nie mówiąc o tym, że ojciec, że dziadek, że drugi dziadek, że trzeci dziadek, pradziadkowie, wszyscy są ze służby zdrowia. Dla mnie służba zdrowia to było coś normalnego. Szpital dla mnie to był dom, więc nie widziałem w ogóle innych możliwości, tylko pracę w służbie zdrowia. Mam fotografię pradziadka w mundurze powstania styczniowego w stopniu kapitana z Krzyżem Virtuti Militari. On był lekarzem w oddziale Langiewicza. Potem, jak przeszli na stronę austriacką, to był w niewoli, a potem długie lata pracował jako okulista w Rzeszowie. Pamiętam go (bo on żył dosyć długo) w granatowym mundurze powstańczym. Zresztą w owym czasie [przed II wojną światową] żołnierze powstania styczniowego, wszyscy byli jednakowo umundurowani. Mieli miękkie granatowe rogatywki. Jeżeli była uroczystość, na przykład nabożeństwo, to oni wszyscy siedzieli w fotelach w pierwszym rzędzie. Jak była defilada i byli jeszcze na chodzie, to albo szli na początku, albo jechali na początku na fotelach na kółkach.

  • Dla pańskiego pokolenia powstanie styczniowe było tym, czym dla naszego jest Powstanie Warszawskie. Jak na koniec Powstania wyglądała ewakuacja szpitala? Jak Niemcy się zachowywali?


Nie byłem przy ewakuacji szpitala, ponieważ tak się złożyło, że zwróciło się do mnie, nie tylko do mnie, ale do nas paru, dowództwo, czy byśmy nie poszli z powrotem do konspiracji. Zgodziłem się pójść z powrotem do konspiracji, tak że wyszedłem z Warszawy razem z trzema kolegami ubrany po cywilnemu razem z ludnością cywilną na Dworzec Zachodni. Na Dworcu Zachodni wybraliśmy [wagon otwarty]. Był zmrok, weszliśmy do pociągu do otwartych wagonów i pociąg ruszył, i pojechał. Zwolnił trochę w Piastowie, mówię: „Wyskoczymy”. Wyskoczyliśmy z pociągu. Niemiec nawet strzelał dwa czy trzy razy, ale co tam mógł trafić, przecież było ciemno, a myśmy wpadli w kartofle. W ten sposób żeśmy się uratowali. Stamtąd poszliśmy do jakiegoś nieznanego domu. Tam nas przyjęto, nakarmiono, bo wszyscy byli głodni, przenocowaliśmy i poszliśmy do kolejki EKD.
Pierwszy widok: stoi baba z koszykiem chleba. To był dla nas niezwykły widok. Myśmy przecież bardzo długo nie mieli chleba. Tam poszedłem z kolegami do naszego znajomego doktora Pęskiego, który miał willę w Komorowie. Dowiedziałem się, że przez tą willę przeszła moja mama i przeszedł mój ojciec, i pojechali do siostry do Skolimowa. Tam znalazłem naszych dwóch profesorów ze studiów, ale nie mogliśmy się tam zatrzymać, bo nie było miejsca, i poszliśmy dalej do Grodziska.
W Grodzisku znalazłem ewakuowany z Warszawy szpital na Kopernika jeszcze w rozsypce, bo w szpitalu na Kopernika zostały dzieci, po które nie przyszli rodzice, jak wybuchło Powstanie. Te dzieci trzeba było brać ze sobą, więc dzieci i personel zostali umieszczeni w Grodzisku Mazowieckim, a w Milanówku, w Podkowie Leśnej, w Konstancinie były szpitale utworzone ad hoc dla rannych z Powstania Warszawskiego, żołnierzy też. W tym szpitalu, oczywiście od razu dostałem zaświadczenie, że jestem pracownikiem, a jeden z kolegów dostał zaświadczenie, że jest chory na gruźlicę, bo tak wyglądał, a drugi, że ma dyzenterię. Jeden z tych kolegów powiedział: „Wiecie co, ja nie pojadę do Krakowa, tylko pójdę do lasu”. Myśmy mieli polecenie udać się do Krakowa i tam mieliśmy kontakty konspiracyjne. Poszedł. Po trzech czy czterech dniach na ulicę Kościuszki, gdzie był szpital w Grodzisku, zajechała furka i jakiś nieznany człowiek woła doktora Zaorskiego. Pytamy: „Kim pan jest?”. On mówi: „A ja od »Rawicza«”. – „A co jemu się stało?” – „Jest ranny”. Wziąłem moje narzędzia, wziąłem opatrunki, wsiadłem na furkę i pojechaliśmy do lasu. W leśniczówce było dwóch rannych. Jeden był taki, że można go było opatrzyć i zostawić, a nasz kolega dostał postrzał w biodro. To jest bardzo poważna sprawa, bo ewentualne zakażenie kości jest niebezpieczne dla życia. Postanowiłem go zawieźć do Milanówka. Zarekwirowaliśmy podwodę, wieśniaka, dwa konie, czterech ludzi z bronią i pojechaliśmy w biały dzień do Milanówka. Wiedziałem, że w Milanówku jest doktor Raczyński, który był asystentem mojego ojca. Poszedłem do niego i poprosiłem, żeby go przyjął, mimo że to jest ranny z lasu. On go przyjął. Kolega się wyleczył, był inwalidą, ale się wyleczył.

  • Co się działo z pana rodziną po Powstaniu? Wyszła z Warszawy?


Mama i ojciec przeszli przez Komorów. Oni byli w Pruszkowie, ale w Pruszkowie mojego ojca i matkę oczywiście od razu wyprowadzili, bo oboje byli bardzo znani. Pojechali do Skolimowa i tam się zostali, bo tam była moja siostra. Później zamieszkali w domu przy ulicy Żeromskiego 10, willa „Anna”, która należała do Kasy imienia Mianowskiego. Kasa imienia Mianowskiego to była organizacja dla pomocy profesorom uniwersytetu, docentom, którzy mogli tam przyjechać, odpoczywać, wynajmowali pokoje czy nawet mieszkania tam były. Moi rodzice tam zamieszkali. Zresztą znaliśmy ten dom jeszcze z okresu wcześniejszego. Ja pojechałem do Krakowa z pewnym kłopotem, bo to nie było łatwo się wtedy poruszać. Tam od razu nawiązałem kontakty. Miałem działalność o charakterze, powiedziałbym, politycznym: druk na powielaczu, następnie jeździłem po terenie do oddziałów do Pcimia, do Kłaja. Tam przyjeżdżałem na noc, wieczorem miałem zajęcia z tymi kolegami i następnego dnia wracałem.

  • To było jeszcze przed wkroczeniem Armii Czerwonej?


Oczywiście, w czasie okupacji niemieckiej. Najpierw to jeszcze nie miałem dobrych papierów krakowskich, tylko miałem dokumenty warszawskie i w Krakowie złapali mnie na ulicy w łapance. Razem z wieloma ludźmi wsadzili mnie do otwartego samochodu. Dzięki temu, że to był otwarty samochód, wyrzuciłem trzy kartki. Wszystkie trzy kartki doszły do adresatów. Z tymi ludźmi zajechałem na ulicę Szlak do komendy policji niemieckiej i oni tam sprawdzali dokumenty. Myślę sobie, że w takich sytuacjach nie należy się nigdy spieszyć i poczekałem, że byłem prawie ostatni, a miałem legitymację felczera z Warszawy. Zobaczyli, że felczer (po niemiecku felczer jest tak samo) i puścili mnie. Jak wróciłem, przyszedłem do domu do rodziny, to tam dowiedziałem się, że wszystkie trzy kartki przyszły. Już mieli zamiar mnie szukać, ale sam wyszedłem.
Później wszystko to zakończyło się razem z wkroczeniem armii radzieckiej do Krakowa. Niedługo potem został uwolniony obóz w Oświęcimiu. Wiadomo było, że tam byli jeszcze ludzie, więc zgłosiłem się do Polskiego Czerwonego Krzyża na ulicę Grzegorzewską. Tam byli też nasi koledzy, a mianowicie z Warszawy z naszego zgrupowania ze szpitala na Mariańskiej był doktor Jan Perzyński, była jego córka, studentka medycyny, ja byłem i kolega Grenda, który był później chirurgiem i nawet wiceministrem zdrowia, niestety dawno nie żyje. Postanowiliśmy pojechać do Oświęcimia. Z kilkoma pielęgniarkami, które też były ze Zgrupowania „Chrobry II” ewakuowane razem z rannymi do Krakowa, pojechaliśmy do Oświęcimia, oczywiście radzieckim samochodem ciężarowym. Jak tam zajechaliśmy, to tam jeszcze były zwłoki leżące na ziemi, to był luty, było bardzo zimno, jeszcze niepochowane. Było tam dosyć dużo byłych więźniów, prawie sami Żydzi. Polacy jak byli, to uciekli, po prostu wyszli od razu po uwolnieniu obozu, a oni nie mieli dokąd pójść. [Oni pochodzili] z różnych krajów Europy (z Polski było najmniej): z Węgier, Grecji, Francji, Holandii, z różnych krajów. Najgorzej było się porozumieć z tymi z Grecji albo z Węgier, bo to byli ludzie dosyć prymitywni, nieznający języków. Grecki i węgierski też był u nas nieznany, tak że przez dwóch tłumaczy trzeba było rozmawiać. Poza tym z pozostałymi można było po niemiecku czy po francusku się rozmówić. W bloku XI zorganizowaliśmy szpital. Miałem ze sobą te narzędzia i przy ich pomocy odmrożone palce obcinałem, rany leczyłem, same takie drobne rzeczy, żadnych większych operacji tam się nie robiło, bo nie było takiej potrzeby. Obserwowanie tych ludzi, którzy przez pobyt w obozie mieli tak zaburzoną psychikę... Oni przecież dostawali jedzenie, dostawali chleb. Jak nie mógł zjeść tego chleba, to go chował pod siennik – okrawki chleba chował pod siennik – żeby zostały na wszelki wypadek. Jak słyszeli, że mają się pójść wykąpać, to uciekali, bo łaźnia to był gaz. Trzeba było bardzo ostrożnie z nimi postępować. Tam byłem trzy tygodnie.
Po trzech tygodniach wróciłem do Krakowa, żeby znaleźć rodzinę. Szpital [warszawski] z Kopernika [43] został ewakuowany dzięki bardzo dużej pracy profesora Stankiewicza, doktora Chrapowieckiego, Gąseckiego do Bukowiny Tatrzańskiej. Mieli też przygodę po drodze, bo miejscowa partyzantka nie wiedziała, że to jedzie pociąg ze szpitalem, i najechali na minę. Na minie wyleciał pierwszy wagon. Nikt nie zginął, ale oczywiście była nieprzyjemna przygoda. W Bukowinie Tatrzańskiej dostali miejsca. Górale byli nadzwyczajni. Przyjaźnie z tamtych czasów z góralami trwały długie lata. Na przykład moja mamusia i siostra były zaproszone na ślub do córki takich górali, u których mieszkali. Listy mam jeszcze od Franka Pacygi, który był szewcem artystą. Tam został otwarty szpital. W tym szpitalu oczywiście nie było co jeść, mało kto miał pieniądze, więc utrzymywali się tylko z tego, co ludność przyniosła. Jak ojciec zaczął tam operować, to zaczęło przynosić większe dary i szpital mógł dzięki temu funkcjonować i do czasu powrotu do Warszawy.
W międzyczasie wróciłem już razem z ojcem do Warszawy w marcu 1945 roku. Wydział lekarski Uniwersytetu Warszawskiego został zorganizowany na Pradze, a właściwie na Grochowie przy ulicy Boremlowskiej w szkole. Była też zorganizowana stołówka u księdza na plebanii, były sypialnie dla koleżanek i kolegów, a poza tym były szpitale też w weterynarii. W weterynarii byli chorzy w oddziale wewnętrznym. Ojciec od razu zaczął swoją pracę. Był profesorem chirurgii operacyjnej i anatomii topograficznej, a ja byłem asystentem. Mam zachowane dokumenty. Ciekawe jest, że w owym czasie pieczęcie Uniwersytetu Warszawskiego przybijane na rozmaitych dokumentach, nawet na kartkach żywnościowych, jeszcze były z orłem z koroną. To było lato 1945 roku i jesień.
Rozpocząłem działalność w Kole Medyków (zorganizowaliśmy z powrotem Koło Medyków). Byłem wtedy sekretarzem, kierownikiem sekcji personalnej, kierownikiem sekcji gospodarczej. Z zakonnicą zorganizowałem dla koleżanek i kolegów kuchnię. Normalnie szła praca samopomocowa. Praca samopomocowa odbywała się również w innych organizacjach, jak SGGW, SGH, Uniwersytet Warszawski, politechnika. Myśmy już zaczęli działać wspólnie. To było zresztą, jak się później okazało, dla władz niebezpieczne.

  • Był pan prześladowany?


Szesnastego listopada 1945 roku złapali mnie na ulicy, jak mówiłem, działałem w Kole Medyków, w budynku Koła Medyków na ulicy Oczki (już był bardzo znacznie wyremontowany). Wtedy pracowałem w klinice internistycznej szpitala Dzieciątka Jezus i przyjeżdżałem na rowerze z Konstancina. Rower zostawiałem w Kole Medyków. To było rano, przyjechałem tam, zostawiłem rower, wychodzę, podchodzi do mnie kobieta, której nie znałem, i mówi: „Czy pan Zaorski?”. Mówię: „Tak”. – „Mam wiadomości od Linowskiego”. Wiedziałem, że Linowski siedzi. Powiedziałem: „Ja nie znam żadnego Linowskiego”. Wychodzę, a tu czterech ludzi z pistoletami podchodzi do mnie. Wsadzili mnie do dżipa i zawieźli do UB na Pragę. Na ulicy Sierakowskiego był niezniszczony dawny żydowski dom akademicki. Tam mieściła się niemiecka policja i polskie UB. Tam mnie zamknęli razem z innymi, ale ja już byłem stary więzień, a ponieważ nie odebrali mi ani zegarka, ani pióra, wszystko miałem przy sobie, to napisałem kartkę z adresem mojego kolegi, który mieszkał na Pradze i wyrzuciłem przez okno. Tego samego dnia dostałem od niego paczkę – ciastka – ale wiedziałem, że już wiadomo, że tam jestem. Potem za parę dni, chyba za dwa dni, zabrali mnie stamtąd i zawieźli na Koszykową. Siedziałem sam po ciemku w piwnicy. Tam była prycza z desek i nic, ani koca, ani poduszki, i ciemno. Nie było wiadomo, czy to dzień, czy to noc.

  • Postawili panu jakieś zarzuty?


Co gorsze, do jedzenia dawali śledzie i człowiek nie miał nic do picia, więc lepiej było nie jeść tych śledzi. Tam miałem pierwsze przesłuchania na górze i to parogodzinne. Oczywiście chodziło o działalność przeciwko państwu polskiemu i ówczesnemu Związkowi Radzieckiemu. Pierwsze dwa takie długie przesłuchania i potem on mi mówi: „Ale słuchajcie, wszystko to, coście mi powiedzieli, to wszystko nieprawda. Ja mam zupełnie inne wiadomości”. Rzeczywiście tak było, bo powiedziałem mu nieprawdę. Wtedy zawieźli mnie na Rakowiecką. [Ubowcy] wieźli mnie znowu otwartym dżipem, a ja miałem nieodebrane pieniądze, więc mówię: „Kupcie mi papierosów”. Kupili mi więc papierosy. Jak przyszedłem pod celę, to miałem sto papierosów. To była rzecz niezwykła. Jeden z tych, co mnie wiózł, później, jak już wyszedłem [z Wronek], odrabiał u mnie ćwiczenia z anatomii na stomatologii. Okazało się, że jest studentem. Siedziałem na Rakowieckiej. Byłem przesłuchiwany dokładnie trzydzieści razy. To było dosyć wyczerpujące, z reguły same noce.

  • Był pan bity, torturowany?


Nie, bity nie byłem. To było nękanie psychiczne i oczywiście ani odwiedzin, ani spacerów, nic. To wreszcie się skończyło i był proces – słynny proces trzynastu. Nas było trzynastu, w tym prawie sami studenci.
Proces trwał tydzień. Myśmy mówili do mikrofonów. To wszystko zostało nagrane i prawdopodobnie (na płytach, bo to był 1946 rok) to było nawet w Archiwum Dokumentacji Mechanicznej, które mieściło się na Świętojerskiej, a teraz mieści się na ulicy Archiwalnej koło targu na Banacha. Broniło nas kilku dobrych adwokatów z adwokatem Maślanko na czele. Jeśli chodzi o mnie, to prokurator zażądał dla mnie pięciu lat (największy wyrok był dziesięć lat dla Samsonowicza).
Jak już nam wydali wyroki i skazali, to z cel w pawilonie głównym przeniesiono nas do cel zbiorowych. W celi było czterdziestu, pięćdziesięciu mężczyzn w jednej celi. Takie były cele. Jak żeśmy tam weszli we trzech do jednej celi, a inni koledzy byli w innej celi, to taki starszy celi, zresztą młody człowiek jeszcze, powiedział: „Polityczni muszą mieć miejsce do spania”. Każdy z nas dostał dla siebie miejsce do spania, a tak to inni spali pod stołem, pod ławką, na stole, bo tyle ludzi było. Rzecz może trochę humorystyczna, ale ponieważ uważałem, że nie może tak być, że ci ludzie nie mogą tylko rozmyślać nad tym, co się z nimi złego dzieje, więc postanowiłem zrobić rozrywkę i urządziłem wyścigi konne. Na stole zrobiliśmy kostki, od pracujących w drukarni dostaliśmy papier, zrobiliśmy figurki koni, numery. Otwarcie wyścigów konnych było z delegatem radzieckim, przebraliśmy kolegę. Później było dwóch bukmacherów, bo rzucało się kostką i konie posuwały się według [wskazania kostki] i kto wygrywał, to wygrywał papierosy. Najpierw trzeba było wpłacić papierosy, a potem, ci co wygrali, to dostawali. W tej celi było dwóch prawdziwych bukmacherów, oni poprosili, żeby przenieść ich gdzie indziej, bo mogli gdzie indziej ten proceder uprawiać. Poza tym zamówiłem, żeby więźniowie drukarze zrobili na przykład karty, więc nam zrobili karty do gry. Można było wtedy zrobić coś pożytecznego, zająć czas, a nie myśleć o byle czym.
Potem mnie przeniesiono do szpitala, który po uszkodzeniach wojennych został właśnie odremontowany – więzienny szpital na Rakowieckiej. Tam byłem tak zwanym miejscowym lekarzem. Dostałem celę na miejscu, byłem sam jeden w celi. Służyłem do wszystkiego. Co ważniejsze, lekarka z miasta, która przychodziła, doskonale była mi znana, a ja jej, więc mogłem mieć zaufanie do niej i dla niektórych więźniów mogłem pisać historię choroby na wyrost, żeby im ułatwić ewentualne wyjście. Tak było jakiś czas, chyba ze cztery miesiące.

  • Wyrok był już wtedy ogłoszony?


Byłem już po wyroku.

  • Prokurator domagał się pięciu lat, a ile pan dostał?


Dostałem trzy lata. Pewnego dnia nagle, nie pozwalając mi nic zabrać z celi, zabrali mnie do komendanta więzienia. Tam kazali mi się rozebrać do naga. Sam komendant zaglądał we wszystkie otwory, w których ewentualnie mógłbym coś schować. Przebrali mnie w niemieckie łachy i razem z całą grupą wsadzili mnie do pociągu i zawieźli do Wronek. To był wagon więźniarka, dar Związku Radzieckiego dla Polski, stalowy wagon ze stalową podłogą, karabin maszynowy na [dachu]. Dojechaliśmy do Wronek. Było ciemno. Powiedzieli: „Idziecie pomiędzy dwoma szeregami żołnierzy. Ktoś skręci w bok, będzie zastrzelony”. Tak było, były dwa szeregi żołnierzy.
To dopiero było ciężkie więzienie, gorsze więzienie niż Pawiak. Tam siedziałem w pojedynce, zima 1947 roku strasznie ostra, zimno, trzeba było się rozbierać, zostawiać ubranie na zewnątrz celi, jeden dziurawy koc i głód. Tam cierpiałem głód. Paczka była raz na miesiąc i jeszcze do tego, jeżeli był złośliwy ten, który przeglądał paczkę, to mógł wrzucić masło czy smalec do tytoniu i wszystko się psuło. Tam dostałem zastrzał w palcu u ręki. To jest bardzo silny ból, czerwony palec, gorączka, węzły chłonne pod pachą powiększone. Mówię: „Proszę do lekarza”. – „Nie ma lekarza”. Był tylko sanitariusz, który mi tylko na papierze dał trochę maści ichtiolowej. Oczywiście to nic nie dało. Na drugi dzień mówię: „Znowu proszę do lekarza, bo ja się gorzej czuję”. – „Nie ma lekarza”. – „To mnie zaprowadźcie do szpitala”. – „A tam nikogo nie ma”. – „To nic, ja sobie dam radę”. Zaprowadzili mnie do szpitala. Otworzyłem szafkę, wziąłem kocher [chirurgiczne kleszcze] i sam na żywo zerwałem paznokieć z tego palca. Mówię: „Teraz mnie zaprowadźcie do pralni”. Tam w mydlinach moczyłem sobie i tak codziennie przez parę dni (on mnie już prowadził tam).Wyleczyłem się w ten sposób, ale trzeba było wiedzieć, co robić, a poza tym mieć silną wolę, żeby sobie samemu zerwać paznokieć. Wreszcie przyszedł okres wyborów „trzy razy tak” i wiadomo było, że po tym będzie amnestia. Rzeczywiście była amnestia.
Wyszedłem stamtąd w 1947 roku w czerwcu. Dali pięćset ówczesnych złotych na drogę i przyjechałem do Konstancina, bo tylko w Konstancinie byli moi rodzice. Naszego domu nie było, bo wszystko zostało zwalone i zniszczone doszczętnie. Tam właśnie się zameldowałem [w komisariacie Milicji Obywatelskiej].
Zaraz wróciłem na uniwersytet na Wydział Lekarski. Byłem asystentem zakładu chirurgii operacyjnej i anatomii topograficznej, ale dostałem trzy lata więzienia i dwa lata utraty praw, czyli nie mogłem pracować z młodzieżą, wobec czego zabrali mi etat. Poza tym koniecznie chcieli mnie wyrzucić z Warszawy, bo to był taki okres, kiedy młodych lekarzy, którzy skończyli studia, rozsyłano w różne miejsca. Mnie też chcieli odesłać, ale ja się nie dałem. Byłem dziesięć razy na komisji przydziału pracy i za jedenastym razem powiedziałem, że się zgadzam na województwo warszawskie. Oni mi powiedzieli: „To się komisja przychyla”. Poszedłem do dyrektora wydziału zdrowia województwa warszawskiego powiedziałem, że mogę pojechać do Żyrardowa, i zgodzili się. W Żyrardowie pracowałem przez rok. Jeszcze byłem bardzo młodym człowiekiem, ale w szpitalach obsady były niepełne i bez doświadczenia, a ja już miałem dosyć duże doświadczenie, więc byłem ordynatorem chirurgii w szpitalu w Mińsku Mazowieckim. Jak się skończył dwuletni okres zesłania poza Warszawę, to wróciłem do Warszawy i zostałem zatrudniony na Pradze w oddziale chirurgicznym kierowanym przez doktora [Weirocha] – bardzo dobrego chirurga i bardzo porządnego człowieka.
Tam pracowałem kilka lat, aż do momentu kiedy wezwał mnie dyrektor i powiedział: „Kolego, czy pan by nie chciał pojechać do Afryki?”. Mówię: „Oczywiście, że bym chciał”. Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) ratowała ludność Konga Belgijskiego, bo po uzyskaniu przez nich niepodległości Belgowie już stamtąd uciekli i wyjechali też lekarze, i nie było lekarzy. To jest jedyna taka akcja Światowej Organizacji Zdrowia, jaka była i jest do tej pory na świecie, gdzie dziesiątki lekarzy z różnych krajów zostało wysłanych do Afryki, do Konga. Z Polski było nas kilku. Byłem tam niecałe dwa lata, zresztą mam dużo pamiątek z Konga i byłem bardzo zadowolony.
Jak wróciłem do Warszawy, to już byłem w klinice chirurgicznej na Oczki profesora Nielubowicza], byłem adiunktem, i zawsze się zajmowałem organizacją, więc to mi zawsze dobrze „leżało”. Nadal działam w Warszawskim Towarzystwie Lekarskim i innych. Bardzo to lubię. Stale lubię coś organizować. [Przez dziesięć lat byłem dyrektorem szpitala na ulicy Banacha]. Długie lata byłem prezesem Stowarzyszeniem Wychowanków Zamoyskiego (Walne Zgromadzenie postanowiło w dniu 1 czerwca 2006 r. nadać dr Andrzejowi Zaorskiemu tytuł Honorowego Prezesa Stowarzyszenia – przyp.), które istnieje…

  • Co chciałby pan przekazać młodemu pokoleniu Polaków?


Do wszystkich Polaków to może trochę za duże wymagania, ale do młodzieży medycznej chciałbym powiedzieć, żeby młodzież medyczna poza nauczaniem fachowych przedmiotów koniecznie poznała historię medycyny, zwłaszcza historię medycyny polskiej, dlatego że to jest bardzo piękna historia. Bardzo wielu wybitnych uczonych Polaków wiele dało dla światowej służby zdrowia. Ludzie powinni wiedzieć, że to Polacy stanowili podstawę leczenia bardzo ważnych schorzeń, bardzo ważnych przypadków, tak że byłbym szczęśliwy, gdyby młodzi ludzie, którzy opuszczają studia medyczne, znali historię medycyny polskiej.


Warszawa, 10 czerwca 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon

 

 

Andrzej Zaorski odszedł 02 czerwca 2014 roku w Warszawie …

 

Dziesięciolecie Klubu Lekarza TLW

Swoje dziesięciolecie istnienia Klub Lekarza przy ul. Raszyńskiej 54 świętował w dniu 20 października 2012 roku.

Rozpoczęto odtworzoną z taśmy piosenką w wykonaniu teatrzyku „Eskulap " – Grunt, żebyśmy zdrowi byli, skomponowaną przez prof. Jerzego Woy-Wojciechowskiego, ze słowami Krystyny Żywulskiej.

Prezes TLW prof. Jerzy Jurkiewicz jak zwykle serdecznie powitał przybyłych gości. Przede wszystkim powitał trzech Panów, nierozerwalnie związanych od początku z Klubem Lekarza i z widniejącym na sztandarze Towarzystwa hasłem „Ludziom i Ojczyźnie": dr. Andrzeja Zaorskiego, prof. Andrzeja Danysza i dr. Jana B. Glińskiego, który jest pierwszą osobą uhonorowaną medalem Ludziom i Ojczyźnie. Następnie powitał dyrektora Głównej Biblioteki Lekarskiej Wojciecha Giermaziaka, p. Katarzynę Francikowską, kierownika Działu Zbiorów Specjalnych GBL, dr. Włodzimierza Cerańskiego, dyrektora Biura OIL, i wielu innych znakomitych gości.

Profesora Andrzeja Danysza i dr. Andrzeja Zaorskiego poprosił o zajęcie miejsc w przygotowanych dla nich fotelach, po czym przedstawił sylwetki obu lekarzy.

Profesor Andrzej Danysz urodził się w 1924 r. w Warszawie. Ukończył Wydział Lekarski Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie w 1948 r. W 1961 r. uzyskał doktorat, w 1970 r. habilitację, a tytuł profesora otrzymał w 1980 roku.

Pracował w Zakładzie Anatomii Prawidłowej i w Zakładzie Farmakologii Wydziału Lekarskiego UJ. W 1950 r. został powołany do wojska. W 1957 r. objął stanowisko kierownika Zakładu Farmakologii Akademii Medycznej w Białymstoku. W 1983 r. został powołany na stanowisko dyrektora Naczelnego Instytutu Leków w Warszawie. Pełnił wiele odpowiedzialnych funkcji społecznych w komisjach Polskiej Akademii Nauk. Jest autorem 500 publikacji naukowych, monografii i pamiętników.

Jest inicjatorem i założycielem Koła Lekarzy i Medyków Powstania Warszawskiego oraz pomysłodawcą wydania wspomnień zbiorowych pt. „Powstanie Warszawskie i medycyna". Był to początek serii publikacji dotyczących organizacji i działania powstańczych służb sanitarnych. Jest również pomysłodawcą wzniesienia pomnika W hołdzie Żołnierzom Służb Sanitarnych poległym w Powstaniu Warszawskim – w Parku Wolności na terenie Muzeum Powstania Warszawskiego.

„Odznaczenie, którym chcemy dzisiaj Pana Profesora uhonorować, jest symbolicznym dowodem naszej wdzięczności" – powiedział Prezes, wręczając mu dyplom oraz medal Ludziom i Ojczyźnie.

Doktor Andrzej Zaorski urodził się w 1923 r., w piątym roku odzyskania przez Polskę niepodległości po długich latach rozbiorowej niewoli. Wychowywany był w duchu patriotycznym, w rodzinie, gdzie z pokolenia na pokolenie przekazywano tradycje niepodległościowe. Jego życiorys splata się z historią ojczystej ziemi. Pradziadek był chirurgiem w powstaniu styczniowym. Dziadek, doktor medycyny, mieszkaniec Lwowa, walczył o polskość tego miasta. Ojciec, profesor Jan Zaorski, był komendantem szpitala I Brygady Legionów Józefa Piłsudskiego.

W 1939 roku Andrzej miał 16 lat. Kończył Liceum im. Jana Zamoyskiego i aktywnie działał w 2 WDH, z powagą przeżywał przejście Związku Harcerstwa Polskiego w stan konspiracji. W 1943 roku awansował do stanowiska komendanta Żoliborskiej Chorągwi Harcerskiej, Szarych Szeregów. Rok wcześniej rozpoczął tajne studia w Prywatnej Szkole Zawodowej doc. Jana Zaorskiego dla Pomocniczego Personelu Sanitarnego. Szkoła ta, oficjalnie uznana przez okupanta, w istocie realizowała program Wydziału Lekarskiego tajnego Uniwersytetu Warszawskiego.

Andrzej łączył studia medyczne z nauką w tajnej Szkole Podchorążych –„Agrykoli", uzyskując stopień kaprala podchorążego. W październiku 1943 r. został aresztowany i osadzony w więzieniu na Pawiaku. Szczęśliwie zwolniony, w styczniu 1944 r. rozpoczął praktykę w warszawskim Szpitalu dla Dzieci przy ul. Kopernika 43, pomagając chirurgom. Nabyte umiejętności przydały się wkrótce podczas Powstania Warszawskiego. Szpital podlegał zgrupowaniu „Chrobry II" oraz zgrupowaniu „Krybar", broniącemu rejonu Powiśla.

Komendant szpitala, prof. Zbigniew Tabeński, wielce sobie cenił udział kolegi Andrzeja, który po zakończeniu działań wojennych zadeklarował kontynuowanie zadań konspiracyjnych w rejonie krakowskim, gdzie znalazł się po Powstaniu. Kiedy front przesunął się na zachód, Andrzej zgłosił się z grupą ochotników do organizowania szpitala w obozie Auschwitz. Nie uchroniło go to przed represjami ze strony nowej władzy. W 1945 roku został aresztowany i skazany na pięć lat więzienia, z uzasadnieniem wyroku: „Dążył do obalenia siłą ustroju Polski Ludowej". Zwolniony w wyniku amnestii, nie mógł znaleźć stałego miejsca pracy w Warszawie. Udało się to w Żyrardowie, gdzie trafił do grona znakomitych chirurgów.

Do Warszawy powrócił w 1954 r., by objąć stanowisko zastępcy ordynatora oddziału chirurgicznego Szpitala Przemienienia Pańskiego. W roku 1956 uzyskał specjalizację II stopnia w zakresie chirurgii. Pomyślnie łączył pracę zawodową z naukową, w szczególności rozpowszechniając oryginalną metodę resekcji żołądka, opracowaną przez ojca, prof. Jana Zaorskiego. Metoda jest znana jako operacja Rydygiera-Zaorskiego.

Bogatym życiorysem doktora Andrzeja można by obdzielić kilku lekarzy. W jego osobowości ujawniły się wyraźnie czynniki, które określają powołanie, rzetelność, szacunek dla godności człowieka, zwłaszcza chorego. Potwierdziły się opinie i przekonanie, że Kolega Andrzej solidaryzuje się z tymi, którzy uważają, że pierwszym prawem człowieka jest jego prawo do życia.

W 1961 roku Ministerstwo Zdrowia i Polityki Społecznej oraz WHO wysłały dr. Zaorskiego do Afryki, do Konga Kinszasi, gdzie trwały walki plemienne, a poza urazami niszczyły miejscową ludność malaria, śpiączka, trąd. W afrykańskim szpitalu, liczącym 240 łóżek, pracował dwa lata.

Po powrocie do kraju otrzymał etat w klinice prof. Jana Nielubowicza.

W 1965 roku uzyskał stopień doktora nauk medycznych, po przygotowaniu rozprawy na temat leczenia chirurgicznego stopy cukrzycowej.

W 1973 roku został mianowany dyrektorem Centralnego Szpitala Klinicznego przy ul. Banacha w Warszawie. Do jego zadań należało m.in. przewodniczenie komisji oceny sprzętu medycznego, konsultacji Biura Projektów Służby Zdrowia i Poradni Kombatanckiej.

Liczne zajęcia nie przeszkodziły mu w zorganizowaniu grupy absolwentów konspiracyjnej medycyny – Szkoły doc. Jana Zaorskiego. Pozwoliło to na odnowienie znajomości i przyjaźni koleżeńskich, posłużyło wzajemnej pomocy, opracowaniom historycznym, które przyniosły owoc w postaci wydawnictw Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego na temat pracy i walki sanitariatu Armii Krajowej.

Szczególne podziękowanie i wdzięczność zyskał Kolega Andrzej po zorganizowaniu rocznic 50-lecia i 55-lecia Szkoły Zaorskiego. Uczcił i utrwalił tym samym pamięć olbrzymiego wysiłku grona profesorów i młodej generacji medyków, która po wojnie nie przestała pełnić swego posłannictwa. To nie tylko siła fizyczna, lecz także kultura doprowadziły do oswobodzenia Kraju. Losy medycyny są związane z losami kultury. Broniąc jej społeczeństwo przeciwstawiało się niszczeniu polskości przez okupanta.

W uznaniu zasług i działalności dr. n. med. Andrzeja Zaorskiego Towarzystwo Lekarskie Warszawskie przyznało mu swoje najwyższe odznaczenie – medal A.F. Wolffa.

„Pewne jest, że jeszcze nie raz zaskoczy nas Kolega Andrzej, pokazując, jak w każdej sytuacji można służyć swojej Ojczyźnie"– powiedział profesor Jurkiewicz i wręczył dr. Zaorskiemu dyplom oraz medal Ludziom i Ojczyźnie.

Profesor Andrzej Danysz wzruszony podziękował za otrzymany medal i wyraził słowa wdzięczności prof. Jerzemu Jurkiewiczowi za uznanie, podkreślając, że wszystko zrobiliśmy razem.

Doktor Zaorski również podziękował serdecznie za medal, który jest dla niego wielkim wyróżnieniem, a będzie to pamiątka dla dzieci, wnuków i prawnuków.

Zgodnie z programem uroczystości dr Witold Sikorski wygłosił wykład na temat historii Klubu Lekarza.

„Zarząd TLW zobligował mnie do zapoznania Państwa z rysem historycznym Klubu Lekarza.

Od chwili powstania w 1820 r. Towarzystwo Lekarskie Warszawskie borykało się z problemem własnej siedziby i miejsca do realizacji zadań statutowych. Początkowo korzystało z mieszkań prywatnych, po czym uzy¬skało kąt w Pałacu Mostowskich, aż wreszcie zadomowiło się w Szpitalu Dzieciątka Jezus przy ulicy Szpitalnej.

W 1865 roku dr Jan Bącewicz dokonał zapisu testamentowego – pod pewnymi warunkami, o czym będę mówił później – przeznaczając 22 500 rubli w srebrze na budowę Domu Lekarza.

Po zebraniu dodatkowych środków, stanowiących wkład osobisty lekarzy warszawskich, 6 sierpnia 1872 r. położono kamień węgielny pod Dom Lekarza na zakupionej działce przy ul. Niecałej 7. Otwarto go oficjalnie w październiku 1873 r., cały zaś wystrój klasycy styczny zakończony został w roku 1904. Całkowity koszt budowy wyniósł 78 121 rubli.

Dom Lekarza do 1939 r. był centrum życia naukowego i towarzyskiego lekarzy Warszawy, chlubił się wielkimi osiągnięciami naukowymi, a przede wszystkim bogatą biblioteką, liczącą ponad 30 tys. woluminów.

Od 1939 do 1944 roku obiekt pozostawał nieczynny i ulegał stopniowej dewastacji. W dniach Powstania Warszawskiego spłonął wraz z całym wyposażeniem, dzieląc los stolicy podczas zagłady miasta.

Po rozebraniu spalonych ruin, działkę wcielono do Ogrodu Saskiego na podstawie dekretu B. Bieruta z września 1945 roku.

W 1962 roku prof. Tadeusz Koszarowski, ówczesny Prezes TLW, zmienionego przez nowe władze na Oddział Regionalny Polskiego Towarzystwa Lekarskiego, uzyskał po przedszkolu rządowym lokal na parterze domu Strzałeckich przy Al. Ujazdowskich 24. Był to lokal XIX-wieczny o wystroju historycznym. Utworzony w nim Klub Lekarza szybko zyskał opinię jednego z lepszych w stolicy, zaś to, co się w nim działo, przyciągało mocną liczbę braci lekarskiej, i nie tylko.

W ciągu 43 lat działalności, dzięki świetnemu kierownictwu i zaangażowaniu wielu lekarzy-społeczników, pracowników kultury, dyrektorowi dr. Andrzejowi Trzaskowskiemu, dr Wiesławie Granowskiej i Ewie Warelis na czele, Klub tętnił życiem, był miejscem spotkań, wypoczynku i przeżyć artystycznych, był naszym Klubem.

Jego wszechstronna działalność, umiejscowiona dzisiaj w innych realiach, wyrażała się m.in. w licznych spotkaniach lekarzy o różnym charakterze, w żywej działalności naukowej, oświatowej i kulturalnej, w organizowaniu licznych imprez artystycznych, recitali, spektakli teatralnych, w spotkaniach z ciekawymi ludźmi, nie tylko ze świata medycznego, wreszcie w występach niezapomnianego teatrzyku „Eskulap", będącego chlubą Klubu Lekarza.

W wyniku odzyskania w 1998 r. przez rodzinę Strzałeckich prawa własności do domu Klub Lekarza w Alejach Ujazdowskich musiał zakończyć swój ponad 35-letni żywot, tworząc miejsce nowej epoce i nowemu wcieleniu Klubu przy ulicy Raszyńskiej 54.

Wróćmy do 1990 r., kiedy to władze miejskie stolicy przyznały Stronnictwu Demokratycznemu – bez żadnej podstawy prawnej – działkę przy ul. Niecałej 7.

Kierownictwo TLW w osobie prezesa Jerzego Jurkiewicza i dyrektora Klubu Andrzeja Trzaskowskiego rozpoczęło spartańskie boje o anulowanie krzywdzącej nas decyzji, a następnie, w drodze procesów sądowych, przez 10 lat walczyło o zwrot własności Towarzystwa.

10 września 1998 r. odzyskano prawo własności do działki przy ul. Niecałej. Przez 3 lata szukano rozwiązania zagospodarowania jej, składając różne oferty, m.in. Okręgowej Izbie Lekarskiej, jednak nie dały one efektu. Wobec klauzuli utraty działki niezagospodarowanej w ciągu 5 lat zdecydowano się na jej sprzedaż, a z części uzyskanej kwoty postanowiono nabyć willę przy ul. Raszyńskiej 54 na Kolonii Lubeckiego wraz z przylegającym ogrodem. Po wielomiesięcznych oględzinach ponad 19 posesji wybór okazał się naszym zdaniem optymalny. W dniu 10 września 2002 r. podpisano akt notarialny i od tej pory willa wraz z przylegającą działką stanowi własność lekarzy warszawskich.

Pozostałe środki finansowe, zdeponowane w banku, stanowią nienaruszalny kapitał, przeznaczony wyłącznie na inwestycje przyszłościowe, stanowią bowiem własność zgromadzoną przez TLW i środowisko lekarzy warszawskich przez wiele pokoleń; kapitał ten może być tylko pomnożony, w żadnym wypadku skonsumowany.

Wkrótce po zakupie obiektu, w dniu 26 września 2002 r. o godz. 15.00, odbyło się przy ul. Raszyńskiej, wśród gruzu z wyburzonych ścianek i worków cementu, historyczne zebranie Zarządu, na którym prezes Jerzy Jurkiewicz w atmosferze ogólnego wzruszenia, w podniosłych słowach ogłosił powstanie nowej siedziby Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego przy ul. Raszyńskiej 54, po 58 latach tułaczki.

Remont, rozpoczęty natychmiast po objęciu obiektu, trwał prawie trzy lata.

Duszą całego przedsięwzięcia był dr Andrzej Trzaskowski, który wraz z prof. Jerzym Jurkiewiczem nieprzerwanie nadzorował przebieg prac nie¬mal codziennie, szczególnie wnętrze, zaprojektowane przez inż. arch. Teresę Rużyłło w stylu lat trzydziestych ubiegłego wieku. Czy udało się tego dokonać - osądźcie Państwo sami. O powrocie do wystroju secesyjnego stylu w kamienicy Strzałeckich nie mogło być mowy.

Oficjalne otwarcie zmodernizowanego Klubu Lekarza drugiej generacji odbyło się z wielką pompą i udziałem licznych notabli w dniu 5 listopada 2005 roku.

W minionym dziesięcioleciu działalność Klubu skierowana była na: działalność naukową, na którą składały się odczyty, wykłady i panele o tematyce specjalistycznej i ogólnolekarskiej; aktywną działalność medyków, lekarzy okresu Powstania Warszawskiego i okupacji, z okazji 50- i 60-lecia wydarzeń; działalność środowiskową i towarzyską, a więc spotkania kolejnych roczników absolwentów Akademii Medycznej, okolicznościowe, jubileuszowe, świąteczne itp.; zebrania organizacji medycznych, takich jak Związek Zawodowy Lekarzy, Koła Naukowe absolwentów Akademii Medycznej, organizacje farmaceutyczne, firmy farmaceutyczne itp.; imprezy okolicznościowe organizowane przez TLW – coroczne Wolffiana, jubileusze, spotkania okolicznościowe, rocznice historyczne; spotkania o charakterze dyskusyjnym na temat etyki, deontologii, etosu lekarza, aktualnych problemów środowiska lekarskiego.

Należy pamiętać, że Dom i Klub Lekarza działały w innych realiach społecznych i ekonomicznych niż te sprzed 20 lat, stąd zakres i możliwości zależą od sytuacji, w jakich żyją dziś i pracują lekarze warszawscy.

Klub prowadzi też działalność gospodarczą, oferując lekarzom i ich gościom bar i restaurację po umiarkowanych cenach. Dysponuje również pokojami gościnnymi, ze znaczną zniżką dla lekarzy.

Przez 30 lat Klubem kierował dr Andrzej Trzaskowski, którego udział w powstaniu Klubu przy Raszyńskiej i jego działalność znane są wszystkim. Wszystko, co działo się w Klubie, zawdzięczamy w dużym stopniu jego osobowości. Zasługuje on na najwyższe uznanie za inwencję, poniesiony trud i zaangażowanie.

W maju br. dr Andrzej Trzaskowski z powodów osobistych ustąpił ze stanowiska dyrektora Klubu. Jego obowiązki przejmuje nowo powołana Komisja Klubowa, która pod przewodnictwem koleżanki Wiesławy Szymańskiej każe żywić nadzieję, iż będzie tylko lepiej.

Koleżance Szymańskiej i jej zespołowi życzymy pomyślnej kontynuacji wzniosłych zamiarów ożywienia działalności klubowej dziś i w następnych latach.

Obiecałem Państwu powiedzieć kilka słów na temat testamentu dr. Jana Bącewicza, naszego darczyńcy.

Doktor Jan Bącewicz w swoim testamencie postawił trzy warunki:

-      Wszystkie środki, które przekazuje, zostaną przeznaczone na rozwój Domu Lekarza;

-      Opieka nad jego grobem;

-      Aby w rocznicę jego śmierci odbywała się msza święta.

Od roku 1863 do 1990 była zła passa – I i II wojna światowa, likwidacja Towarzystwa w latach 50; utrata domu i wszelkich walorów finansowych sprawiły, że wykonanie testamentu nie było możliwe.

W 1990 roku, przygotowując dokumenty do historii TLW, prof. Jerzy Jurkiewicz odnalazł testament naszego darczyńcy i wszystko jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki się odmieniło. Odzyskano działkę, zebrano środki na działalność statutową, wydano drukiem liczne opracowania źródłowe. TLW odzyskuje dawną świetność i miejsce w życiu naukowym Warszawy. Morał – warto dochować danego słowa.

Do wystąpienia dr. Witolda Sikorskiego Prezes Jurkiewicz dodał kilka słów.

„Dom ten został zakupiony dzięki temu, że dr Witold Sikorski, mieszkający po sąsiedzku, wynalazł go i sprawdził, że jest do nabycia. Dlatego też został poproszony o wygłoszenie tego referatu.

Człowiekiem, który przez minione 10 lat wniósł najwięcej pracy i emocji w rozwój tego Domu, jest dr Andrzej Trzaskowski. Odnosił się do niego z ogromnym poświęceniem, traktował niemal jak swój.

Nasz darczyńca dr Jan Bącewicz z lekką ironią potraktował swój testament, pisząc do swojego jedynego wnuka: „Drogi wnuku, rozumiesz sam, że nie mogę Ci nic zapisać, ponieważ obrażałoby to Twoją godność – jesteś młody, zdrowy, wykształcony i nie chciałbyś zażywać dziadkowych pieniędzy, ponieważ zarobisz swoje".

Doktor Jan Bącewicz wystawił dla swojej jedynej córki grobowiec na Powązkach. Po jego śmierci nastąpiła zmiana w zabudowie – w środku głównego portyku zostało umieszczone popiersie dr. Bącewicza. Jako świeżo wybrany Prezes TLW, przed dniem Wszystkich Świętych odwiedzałem groby lekarzy warszawskich. Zauważyłem, że na grobie dr. Jana Bącewicza rzeźba trzyma się na jednym gwoździu. Nazajutrz na posiedzeniu Zarządu poinformowałem jego członków, że zabieram rzeźbę do renowacji, do Akademii Sztuk Pięknych. Usłyszałem sprzeciw – rzeźba powinna pozostać na miejscu jeszcze kilka dni, do Wszystkich Świętych. Jednak następnego dnia poszedłem na cmentarz i stwierdziłem, że rzeźby nie ma. Po poszukiwaniach odnalazłem ją ukrytą w stercie suchych liści. Nie pytając nikogo, wyniosłem rzeźbę pod pachą i oddałem do renowacji. O tym fakcie poinformowałem Zarząd na kolejnym posiedzeniu. Odtąd znacznie łatwiej mi było prowadzić zebrania".

W tym momencie Prezes podziękował Zarządowi za wspólną pracę i za ten Dom.

Następnie pokazał zebranym tacę, którą wynalazł dr Andrzej Trzaskowski. „Tacę tę otrzymał dr Wiktor Szokalski od członków Zarządu TLW – ze stosowną dedykacją z dnia 4 listopada 1873 r. – która po ponad 100 latach trafia do nas.

Na mój Jubileusz 70-lecia otrzymałem od członków Zarządu zegar stojący, który dziś zdobi pokój Jana Bącewicza, by nie podzielił losu tacy dr. Szokalskiego".

Prezes pokazał również srebrną łyżeczkę. Otrzymał ją od śp. dr. Józefa Hornowskiego w dniu pierwszego posiedzenia Zarządu TLW w tym domu, z dedykacją: „Jerzemu Jurkiewiczowi 26.09. 2002 r. W dniu tym ten dom został podniesiony do godności siedziby TLW".

„Mam honor i przyjemność wręczyć tę łyżeczkę dr Wiesławie Granowskiej, sekretarzowi TLW; zostanie dołączona do zbioru pamiątek TLW" –zapewnił Prezes.

Na zakończenie głos zabrał dr Włodzimierz Cerański. Zaproponował, aby zebrani podziękowali nieobecnemu dr. Andrzejowi Trzaskowskiemu oklaskami za 30 lat ofiarnej pracy w Klubie Lekarza. Nikt nie oszczędzał dłoni.

Pani Ewa Warelis zapowiedziała występ artystyczny p. Lecha Szprota i p. Zdzisława Firleja, jazzmanów propagujących jazz tradycyjny. Występ został nagrodzony gromkimi brawami.

Uroczystość zakończyła się spotkaniem towarzyskim.

Witold SIKORSKI

 

 

Andrzej Zaorski ps. Andrzej

W Powstaniu: członek zgrupowania „Krybar” w Szpitalu przy ul. Kopernika, a potem w zgrupowaniu „Chrobry II” w kompanii „Warszawianka”.

POWSTANIE WARSZAWSKIE

KILKA WSPOMNIEŃ

I. 1 sierp­nia i potem

Miesz­ka­li­śmy w bar­dzo dużym domu przy ul. Warec­kiej 9 na IV pię­trze od frontu: rodzice, sio­stra z paro­mie­sięcz­nym syn­kiem, ja i pomoc domowa. Mia­łem wtedy pie­ska, foks­te­riera o bar­dzo god­nym pocho­dze­niu od rodzi­ców pani Bec­ko­wej z Lublina. W końcu lipca był, jak pamię­tamy, gorącz­kowy okres przy­go­to­wań do powsta­nia. Ojciec zna­jąc sytu­ację wyna­jął dla mojej sio­stry pokój z kuch­nią w Sko­li­mo­wie i wywiózł ją tam wraz z syn­kiem pod opieką pomocy domo­wej. Wzięły ze sobą mojego Filonka. Dzięki temu wszy­scy oca­leli, bo dom nasz na Warec­kiej prze­stał ist­nieć w dniu ósmego wrze­śnia, zwa­lony cał­ko­wi­cie. Pierw­szego sierp­nia wszy­scy troje – mama, ojciec i ja – wyszli­śmy po obie­dzie z domu zamy­ka­jąc za sobą drzwi na klucz – na zawsze.

Mama miała przy­dział do kuchni żoł­nier­skiej w domu Wedla na rogu ulic Zgoda i Gór­skiego, ojciec był naczel­nym chi­rur­giem szpi­tala powstań­czego w pod­zie­miach PKO, a ja uda­łem się do Szpi­tala dla Dzieci przy ul. Koper­nika 46, gdzie był prze­wi­dziany szpi­tal wojenny z dr. Z. Tabeń­skim na czele. O godzi­nie 15 goniec z 2 WDH, kol. Światopełk-Mirski przy­je­chał do mnie i przy­wiózł mi mój pisto­let Wal­ter 9 mm, a zabrał bel­gij­ską sió­demkę. Nie­stety, Mir­ski zgi­nął w początku wrze­śnia. O godzi­nie 5 padły pierw­sze strzały, od razu dość gęste, zwłasz­cza że w domu Kra­kow­skie Przed­mie­ście 1 była Komenda Poli­cji nie­miec­kiej i bun­kier przy bra­mie ostrze­li­wał przed­pole, któ­rym był też teren wej­ścia do szpi­tala. Pozo­stało wej­ście od tyłu – duża brama, bezpieczna.

Dzieci prze­nie­siono do pawi­lo­nów w podwó­rzu, chi­rur­gię przy­go­to­wano dla ran­nych, wyjęto ze schow­ków nosze ewa­ku­acyjne i mate­riały opa­trun­kowe. Ja mia­łem swoje wła­sne wypo­sa­że­nie sani­tarne. Było to meta­lowe pudełko z narzę­dziami: dwa lan­cety, dwie pary noży­czek, cztery pęsety, cztery kochery i peany, bocia­nek do kla­me­rek, ima­dło i igły. Pudełko opa­trzone mono­gra­mem J. Z. pocho­dziło jesz­cze z pierw­szej wojny świa­to­wej. Mam je dotych­czas. Poza tym mia­łem zdo­byczną nie­miecką torbę sani­ta­riu­sza ze świet­nej skóry, wypeł­nioną środ­kami opa­trun­ko­wymi, odka­ża­ją­cymi itp. Torbę też mam dotych­czas. Ma wytło­czony napis „Sani­tat­sla­ger Babelsberg”.

Zbliża się wie­czór, strze­la­nina gęst­nieje, gdy nagle ok. godz. 19.00 za ogro­dze­niem szpi­tala sły­chać jęki i słabe woła­nie. Wyglą­dam. Na chod­niku leży czło­wiek. Brama zamknięta na łań­cuch. Czoł­gam się, bo od strony wachy nie­miec­kiej wszystko widać. W domku por­tiera dostaję klucz od kłódki. Czoł­gam się do bramy, otwie­ram ją, wcią­gam ran­nego star­szego męż­czy­znę. Przez krótki czas mię­dzy wachą a nami nie ma żad­nej zasłony. Zamy­kam bramę i łań­cuch, wcią­gam ran­nego poza pole ostrzału. Wno­simy go na chi­rur­gię. Jest nie­przy­tomny, bar­dzo wykrwa­wiony, rany postrza­łowe brzu­cha po stro­nie pra­wej, wylot od tyłu pod dzie­sią­tym żebrem. Nie­wąt­pliwy prze­strzał wątroby, ciężki krwo­tok wewnętrzny. Po kilku godzi­nach ten pierw­szy postrze­lony czło­wiek umiera. Był to, jak wynika z zacho­wa­nego spisu cho­rych, Doro­żyń­ski Witold, ur. 1874 r., zam. Koszy­kowa 28. Może chciał wra­cać do domu?

Tym­cza­sem roz­po­czął się napływ ran­nych z Powi­śla. Dwa zespoły ope­ra­cyjne – dr Tabeń­ski ze mną i dr Sikor­ska z kol. Tokar­czyk – pra­co­wały trzy noce i dwa dni. Sio­stry zakonne Wła­dy­sława i Geno­wefa były też stale do pomocy. W wol­nych chwi­lach bie­ga­łem na Dolne Powi­śle i tam udzie­la­łem pomocy na miej­scu lekko ran­nym lub cię­żej ran­nych kie­ro­wa­łem do szpi­tala. Tak to się zaczęło. Po ośmiu dniach otrzy­ma­łem zawia­do­mie­nie, że kole­dzy są w Domu Kole­jo­wym (nad torami kole­jo­wymi) i cze­kają. Odmel­do­wa­łem się więc ze zgru­po­wa­nia Kry­bar i zgło­si­łem się do zgru­po­wa­nia Chro­bry II, kom­pa­nii War­sza­wianka IV, plu­ton Dom Kole­jowy. Byłem tam do końca powstania.

II. Parę wspo­mnień z Domu Kole­jo­wego, komp. Warszawianka

Pod koniec sierp­nia nasz dowódca, kpt. Zawadzki, roz­ka­zał prze­pro­wa­dze­nie roz­po­zna­nia doty­czą­cego moż­li­wo­ści zaata­ko­wa­nia WIG-u (Woj­skowy Insty­tut Geo­gra­ficzny) od tyłu. WIG był (i jest nadal) sil­nym budyn­kiem w Ale­jach Jero­zo­lim­skich w odle­gło­ści ok. 150 m w linii pro­stej od naszego Domu Kole­jo­wego, a do tego na szczy­cie kwa­dra­to­wej, zega­ro­wej wieży budynku zbu­do­wano z gru­bych bali nęka­jący nas ogniem bun­kier. Roz­kaz naka­zy­wał prze­pro­wa­dze­nie roz­po­zna­nia kana­łami. Powi­śle było jesz­cze w naszych rękach, więc ja, który zna­łem je bar­dzo dobrze, posta­no­wi­łem udać się na ul. Dobrą do zakładu kana­li­za­cji, aby zasię­gnąć infor­ma­cji o kana­łach w naka­za­nym rejonie.

Otrzy­ma­łem odpo­wiedni roz­kaz na piśmie i uda­łem się na Dobrą. Misja powio­dła się bar­dzo dobrze, bo otrzy­ma­łem latarkę kana­lar­ską z sil­nymi bate­riami oraz trzy pary dłu­gich butów, a co naj­waż­niej­sze adres kana­la­rza, który miesz­kał na ul. Zło­tej bli­sko naszej kwa­tery. Zaraz na drugi dzień uda­li­śmy się do niego z por. Mazu­rem, który został wyzna­czony na dowódcę akcji. Uprzejmy kana­larz dał nam plany kana­łów oko­licy WIG-u, na pod­sta­wie któ­rych doszli­śmy do prze­ko­na­nia, że wejść trzeba do kanału przez właz na ul. Wspól­nej przy Emi­lii Pla­ter. Znowu następ­nego dnia rano, zaopa­trzeni w pisto­lety i gra­naty, prze­szli­śmy przez przej­ścia piw­niczne, a następ­nie przez płytki jesz­cze wykop w Al. Sikor­skiego (Jero­zo­lim­skie), co trwało dość długo, mimo że mie­li­śmy prawo pierw­szeń­stwa bojo­wego. Dalej przez różne przej­ścia, podwórka doszli­śmy do poprzecz­nej bary­kady przez Hożą przy Emi­lii Pla­ter i tu zda­rzył się nie­prze­wi­dziany wypadek.

Por. Mazur idący przede mną nagle pada, grze­bie ramio­nami, sły­chać wystrzał. Chwy­tamy porucz­nika i sil­nie schy­leni bie­gniemy. Wiem, że przed nami jest Lecz­nica św. Józefa. Jest tam dr Feli­cjan Loth w punk­cie sani­tar­nym. Znam dok­tora Lotha, pro­szę go o pomoc. Stwier­dzamy prze­strzał czę­ści mięk­kich karku. Ruchy ramion to na pewno były ruchy mimo­wolne na sku­tek ude­rze­nia poci­sku w pobliżu rdze­nia. Chory jest przy­tomny, zde­ner­wo­wany, jeste­śmy tuż przy celu akcji. Opa­tru­jemy porucz­nika i pro­wa­dzimy do bramy domu w pobliżu włazu. Oczy­wi­ście nie ma mowy o tym, aby on mógł uczest­ni­czyć w akcji. Zostaję z ran­nym. Trzech kole­gów wcho­dzi do kana­łów. Cze­kamy, ranny czuje się gorzej, daję mu moto­pi­rynę. Po dwóch godzi­nach kole­dzy wycho­dzą z włazu. Roz­po­zna­nie wyka­zało, że kanały pod ul. Nowo­grodzką są zalane, przej­ście pod WIG nie jest moż­liwe. Wra­camy. Po przej­ściu Al. Sikor­skiego posta­na­wiam odpro­wa­dzić ran­nego do szpi­tala na Koper­nika. Zosta­wiamy go tam pod dobrą opieką. Piszemy mel­du­nek. Wra­camy do Domu Kole­jo­wego, mel­du­jemy dowódcy. Otrzy­mu­jemy pochwałę w roz­ka­zie (o dziwo, roz­kaz ten się zacho­wał). Po trzech dniach por. Mazur wraca do plu­tonu i dal­sze opa­trunki przez następne dwa tygo­dnie robię mu na kwa­te­rze. Rany goją się szczę­śli­wie bez powikłań.

III.

Począ­tek – ok. 12 wrze­śnia. Kom­pa­nia War­sza­wianka została dozbro­jona. Mie­li­śmy sporo amu­ni­cji zrzu­to­wej, parę pisto­le­tów maszy­no­wych, a nawet rusz­nicę ppanc. Wła­śnie poci­ski zapa­la­jące z tej rusz­nicy spa­liły drew­niany bun­kier na dachu wieży WIG-u i zamilkł nęka­jący nas kara­bin maszy­nowy. Mimo pogar­sza­ją­cego się zaopa­trze­nia w żyw­ność nastroje popra­wiły się, bo w kie­sze­niach było sporo poci­sków do pisto­le­tów i kara­bi­nów. I wła­śnie tego dnia nasza dru­żyna, zwana sztur­mową, otrzy­mała roz­kaz roz­po­zna­nia bez­po­śred­niego frontu WIG-u, a może pochwy­ce­nia jeńca. Nocami bowiem wyda­wało się, iż sły­chać głosy Niem­ców w Alejach.

Było nas pię­ciu. Po zupeł­nym zapad­nię­ciu ciem­no­ści wyszli­śmy przez przedni skraj czu­jek od strony wykopu linii śred­ni­co­wej i opu­ści­li­śmy się po jego zbo­czu do torów kole­jo­wych. Ponie­waż nie­przy­ja­ciel wystrze­li­wał flary, więc trzeba było wyko­rzy­stać moment zga­śnię­cia świa­tła i bar­dzo cicho prze­do­stać się przez toro­wi­sko na prze­ciw­le­głe zbo­cze wykopu. Do dziś pamię­tam wil­gotny dotyk, mięk­kość i zapach trawy na tym zbo­czu – od początku powsta­nia wącha­łem tylko kurz i ocie­ra­łem się o kamie­nie i cegły. Wczoł­ga­li­śmy się na skraj wykopu i się­ga­li­śmy gło­wami nad jego brzeg. Była tam też gęsta trawa, ale żad­nej osłony. Usły­sze­li­śmy głosy Niem­ców, a nawet zoba­czy­li­śmy, mimo ciem­no­ści, maja­czący nieco w lewo od nas beto­nowy bun­kier. Żad­nego patrolu pie­szego nie było, więc schwy­ta­nie jeńca nie mogło się udać.

Po dokład­nym roz­po­zna­niu zde­cy­do­wa­li­śmy, iż wię­cej nic nie możemy zro­bić i roz­po­czę­li­śmy wyco­fy­wa­nie. Było to jed­nak trud­niej­sze, ponie­waż nie­przy­ja­ciel być może coś usły­szał i poło­żył ogień dołem nad torami. Poci­ski ude­rzały o szyny i kamie­nie, przy­war­li­śmy do zbo­cza i musie­li­śmy cze­kać. Szczę­śli­wie po kil­ku­dzie­się­ciu dłu­gich minu­tach ogień ustał i wtedy bar­dzo wolno, poje­dyn­czo prze­cho­dzi­li­śmy na „naszą stronę” uwa­ża­jąc, aby prze­cho­dzić po pod­kła­dach, a nie po kamie­niach. Wszy­scy wyco­fa­li­śmy się cali i zdrowi. Już zaczęło sza­rzeć od wschodu.

Po zło­że­niu mel­dunku ze szki­cem sytu­acyj­nym mogli­śmy się roz­luź­nić i odpo­cząć, bo napię­cie psy­chiczne było duże, zwłasz­cza w cza­sie ostrzału od strony dworca.

IV. Dwie nie­po­trzebne ofiary

Kom­pa­nia War­sza­wianka kwa­te­ro­wała w Domu Kole­jo­wym, solid­nym wyso­kim budynku na rogu Chmiel­nej i Żela­znej, tuż nad wyko­pem linii śred­ni­co­wej PKP. Nasz IV plu­ton mie­ścił się w poko­jach na par­te­rze od strony ul. Chmiel­nej i mimo iż od tej strony ostrze­li­wa­nie było mało praw­do­po­dobne, to okna były zasło­nięte deskami i wor­kami z pia­skiem. W jed­nym z zaj­mo­wa­nych pomiesz­czeń było sta­no­wi­sko tele­fo­nistki – łącz­niczki, dodat­kowo wypo­sa­żone w wyso­kiej klasy apa­rat radiowy. Muszę tu dodać, że do końca mie­li­śmy prąd elek­tryczny, gdyż byli­śmy pod­łą­czeni do kabli bie­gną­cych w wyko­pie. Kie­dyś gen. Mon­ter przy­szedł na inspek­cję i ku jego zdzi­wie­niu został zawie­ziony windą na VI pię­tro, gdzie były poste­runki obserwacyjne.

W dniu 27 IX około godz. 10 sie­dzia­łem na pry­czy, gdy przy­szedł do pokoju kolega o pseu­do­ni­mie Czech. Nazy­wał się Cze­sław Dru­ker i naprawdę był Cze­chem. Otóż Czech sta­nął przed wiel­kim lustrem i popra­wiał mun­dur, kiedy nagle krzyk­nął, chwy­cił się za prawy bok i upadł. Pod­bie­głem do niego i zoba­czy­łem rosnącą plamę krwi na mun­du­rze. Roze­bra­łem go natych­miast i stwier­dzi­łem postrzał tuło­wia, wlot od tyłu tuż pod dwu­na­stym żebrem, bez wylotu. Nie­wąt­pliwy prze­strzał nerki, może i wątroby, bo pocisk potrafi zba­czać i ranić różne sąsia­du­jące narządy. Czech jęczał, był bar­dzo blady. Popro­si­łem łącz­niczkę o wezwa­nie kole­gów. Zało­ży­łem opa­tru­nek i zanim przy­nie­siono nosze, zna­la­złem drogę poci­sku, który został wystrze­lony od Al. Jero­zo­lim­skich na ślepo, prze­bił dwie szyby i drzwi i tra­fił kolegę. Poło­ży­li­śmy go na noszach i zanie­śli­śmy do szpi­tala na Śli­ską, gdzie pra­co­wał dr Jan Kos­sa­kow­ski. Zaraz odszu­ka­łem dok­tora. Obej­rzał ran­nego i powie­dział do mnie: – Kolego, ja już nic nie mam. Nie mogę go ope­ro­wać, ale oczy­wi­ście będziemy robić co można. – Poło­ży­li­śmy Cze­cha na łóżku (!), w oca­la­łym spi­sie ran­nych i cho­rych ze szpi­tala na Śli­skiej ma nr 1556. Na drugi dzień byłem u Cze­cha i wyda­wało mi się, że stan jest sta­bilny. Ale w dniu 29 IX lot­nic­two nie­miec­kie doko­nało dużego nalotu na Śród­mie­ście, bomba tra­fiła też w szpi­tal. Czech doznał dodat­ko­wych ura­zów i zmarł 30 wrze­śnia. Pocho­wa­li­śmy go na małym cmen­ta­rzyku przy Domu Kole­jo­wym od strony ul. Chmielnej.

V.

Był 1 paź­dzier­nika. Nastą­piło zawie­sze­nie broni, tym­cza­sem na kilka godzin. Pora­ża­jąca cisza. To było tak nie­zwy­kłe, że wyda­wało się, iż zatrzy­mał się także czas. Wszy­scy byli czujni i nie­pewni. Czujki wypa­try­wały, co dzieje się na przed­polu, jesz­cze dokład­niej niż zawsze. Prze­pu­stek nie było. Koło nas nie zauwa­ży­li­śmy, aby cywilna lud­ność opusz­czała Śród­mie­ście. Z chwilą zakoń­cze­nia zawie­sze­nia broni znowu roz­sza­lały się salwy, smugi poci­sków, wybu­chy, wró­ciło znane życie powstań­cze. Następ­nego dnia, 2 X, znowu od godz. 10 nastała cisza, dru­gie zawie­sze­nie broni. Znowu cisza, ale już nie tak napięta, żywy ruch na uli­cach. Wła­śnie mia­łem wyjść na Złotą do pp. Majew­skich, kiedy łącz­nik kapi­tana przy­biegł zady­szany do mnie i woła: – Plu­to­nowy Andrzej do Stajni na Chmielną, tam ranna łącz­niczka. – Zła­pa­łem torbę i bie­giem. Staj­nie stare, potężne czer­wone mury stały nad wyko­pem linii śred­ni­co­wej, za pocztą dwor­cową. Była tam pla­cówka obser­wa­cyjna. Wpa­dam na sta­no­wi­sko i znaj­duję łącz­niczkę Zosię w kałuży krwi, źre­nice sze­ro­kie, brak tętna, brak odde­chu. Rana szyi, roze­rwana prawa tęt­nica szyjna, wykrwa­wie­nie i szybka śmierć. Nie­stety, nie mogłem tu nic pomóc. Ostat­nia pole­gła nie­po­trzeb­nie łącz­niczka w dniu 2 paź­dzier­nika. Podobno wyszła na przed­pole i wyko­nała jakieś gesty w stronę nie­miec­kich pla­có­wek odle­głych o około 120 m. Ktoś strze­lił w odpo­wie­dzi i zabił.

VI.

Wśród wielu rela­cji doty­czą­cych kom­pa­nii War­sza­wianka nie­wiele powie­dziano o dzia­ła­niach jej żoł­nie­rzy po kapi­tu­la­cji powsta­nia. Podam więc opis tych dzia­łań, w któ­rych sam bra­łem udział.

Następ­nego dnia po ogło­sze­niu kapi­tu­la­cji dowódca kom­pa­nii kpt. Zawadzki zebrał grupę żoł­nie­rzy NSZ i zapy­tał ich, kto się decy­duje na ochot­nika wró­cić do kon­spi­ra­cji. Po namy­śle kilku pod­jęło taką decy­zję. Wśród nich Rawicz (Tade­usz Jezier­ski), Mans i ja posta­no­wi­li­śmy we trzech ruszyć razem. Wiem też, iż Ste­fan Pie­trzak (Pacio­rek) i Maciej Szy­mań­ski (Krucz­kow­ski) zde­cy­do­wali podob­nie, lecz w innej gru­pie. Plan naszego wyj­ścia z War­szawy i wydo­sta­nia się poza pier­ścień wojsk nie­miec­kich ota­cza­ją­cych mia­sto musie­li­śmy opra­co­wać sami. Otrzy­ma­li­śmy adresy kon­spi­ra­cyjne w Kra­ko­wie. Wypła­cono nam po 10 dola­rów oraz tro­chę „młynarek”.

Mans poże­gnał się z żoną 3 X na Mar­szał­kow­skiej, po czym prze­bra­li­śmy się w cywilne ubra­nia, wzię­li­śmy tro­chę rze­czy oso­bi­stych i ruszy­li­śmy. Smutno było żegnać się z kole­gami, któ­rzy nie mogli znać celu naszych dzia­łań, a nawet wyra­żali swą, deli­kat­nie mówiąc, dez­apro­batę. Wyszli­śmy z War­szawy w gru­pie lud­no­ści cywil­nej przez ul. Śnia­dec­kich, koło Poli­tech­niki. W ostat­niej bary­ka­dzie na tej ulicy scho­wa­łem pude­łeczko z mym Orzeł­kiem z powstań­czej fura­żerki. Mam tego Orzełka do dziś, bowiem gdy wró­ci­łem do War­szawy, pude­łeczko tkwiło w owej bary­ka­dzie nienaruszone.

Marsz w dłu­giej kolum­nie ludzi był bar­dzo przy­kry. Byli­śmy znowu bez­bronni wobec Niem­ców ota­cza­ją­cych kolumnę. Sta­ra­li­śmy się iść wolno, by do Dworca Zachod­niego, gdzie wie­dzie­li­śmy, że trzeba będzie wejść do wago­nów, dotrzeć o zmierz­chu. Udało się. Weszli­śmy do węglarki o sto­sun­kowo niskich bur­tach. Kiedy pociąg wresz­cie ruszył, oka­zało się, że razem z nami jedzie tym wago­nem jesz­cze dwóch kole­gów mają­cych takie same, jak my, zada­nia. Nasza trójka stała przy lewej bur­cie wagonu, ponie­waż wie­dzie­li­śmy, iż z tej wła­śnie strony będzie mniej zabu­do­wań, a dalej las. W pew­nym momen­cie pociąg zwol­nił bieg. Wyj­rza­łem przez burtę: tuż przy torze było pole ziem­nia­ków, a za nim małe domki. Było już dość ciemno. Powie­dzia­łem do kole­gów: – Ska­czemy! – Skok powiódł się. Zapa­dli­śmy w kar­to­fli­sko, a pociąg poje­chał dalej. Były jakieś poje­dyn­cze strzały, ale nawet nie sły­sze­li­śmy świ­stu kul.

Zro­biło się ciemno. Przez pole prze­szli­śmy do naj­bliż­szego domu, w któ­rym dobrzy ludzie nakar­mili nas i prze­no­co­wali. Rano ruszy­li­śmy do pobli­skiego Komo­rowa, gdzie miesz­kał znany mi dr Pęski. Od niego dowie­dzia­łem się, że moi rodzice żyją: prze­szli przez obóz w Prusz­ko­wie i udali się do Sko­li­mowa. Dowie­dzia­łem się także, że w Gro­dzi­sku Mazo­wiec­kim zna­lazł się ewa­ku­owany z War­szawy Szpi­tal Dzie­cięcy z ul. Koper­nika, w któ­rym pra­co­wa­łem. To była pierw­sza baza. Zain­sta­lo­wa­łem się w szpi­talu, dosta­łem zaświad­cze­nie o pracy, a kole­gom, bar­dzo mizer­nym, wysta­wiono zaświad­cze­nia, iż jeden cho­ruje na gruź­licę, zaś drugi na dezyn­te­rię. Mie­li­śmy więc pierw­sze dokumenty.

Rawicz nie chciał jechać z nami do Kra­kowa. Wolał iść do „lasu”. Szybko zna­lazł kon­takt i poże­gnał się z nami. Po około dzie­się­ciu dniach przy­je­chał furką nie­znany mi czło­wiek z wia­do­mo­ścią, że Rawicz został ranny w potyczce i potrze­buje pomocy. Wzią­łem co potrzeba i poje­cha­łem „w las”. Dotar­li­śmy do jakiejś leśni­czówki, gdzie sta­cjo­no­wał oddział par­ty­zancki. Ran­nych było dwóch, jeden dość lekko, nie wyma­gał spe­cja­li­stycz­nego lecze­nia, zaś drugi, wła­śnie Rawicz, dostał postrzał w lewy staw bio­drowy. Sprawa była poważna. Wie­dzia­łem, że w Mila­nówku jest dawny szpi­tal PCK, w któ­rym ordy­na­to­rem jest dr Jan Raczyń­ski, star­szy asy­stent mego ojca. Zare­kwi­ro­wa­li­śmy pod­wodę i uło­ży­li­śmy ran­nego, któ­rego pro­wi­zo­rycz­nie opa­trzy­łem. Eskorta „leśna” z bro­nią odwio­zła Rawi­cza ze mną do Mila­nówka. Ordy­na­tor, wiele ryzy­ku­jąc, zajął się ran­nym i wyle­czył go na tyle, że póź­niej tylko lekko utykał.

Tym­cza­sem my dwaj – Mans i ja – nawią­za­li­śmy kon­takty kon­spi­ra­cyjne w Gro­dzi­sku poprzez ple­ba­nię i szu­ka­li­śmy spo­sobu na wyjazd do Kra­kowa. Spo­sób wresz­cie się zna­lazł, ale dość ryzy­kowny. Mie­li­śmy mia­no­wi­cie być prze­trans­por­to­wani jako przy­mu­sowi robot­nicy. Powio­dło się nam i pod koniec paź­dzier­nika 1944 r. byli­śmy w Kra­ko­wie. Kon­takty kon­spi­ra­cyjne nawią­za­li­śmy szybko. Ja mia­łem przez pewien czas opar­cie u dale­kich kuzy­nów mego ojca aż do momentu, gdy zorien­to­wali się w cha­rak­te­rze mej dzia­łal­no­ści, a że sami byli ucie­ki­nie­rami, więc zmie­ni­łem kwa­terę i wraz z Tadziem Man­sem zamiesz­ka­łem gdzie indziej.

W Kra­ko­wie pro­wa­dzi­li­śmy dzia­łal­ność polityczno-informacyjną. Mia­łem skrzynkę kon­tak­tową do zbie­ra­nia i prze­ka­zy­wa­nia infor­ma­cji, pła­ski powie­lacz, na któ­rym odbi­ja­łem jedno– dwu­stro­ni­cową, skró­coną wer­sję „Szańca”, jeź­dzi­łem do pod­kra­kow­skich miej­sco­wo­ści z odczy­tami. Oczy­wi­ście mie­li­śmy kon­takty i współ­pracę z miej­sco­wymi człon­kami NSZ, a ja także i z OP, gdyż była to praca poli­tyczna. Z tych kon­tak­tów mogę przy­to­czyć nieco humo­ry­styczny spo­sób prze­no­sze­nia powie­la­cza z jed­nego miej­sca w dru­gie. Otóż kole­dzy z Kra­kowa two­rzyli obstawę, a ja nio­słem ów powie­lacz. Był gru­dniowy wie­czór. Obstawa usta­liła, że idący na jej czele będzie dawać krót­kie sygnały latarką o kolo­ro­wych świa­teł­kach: zie­lone – droga wolna, czer­wone – nie­bez­piecz­nie. Zale­żało mi na jak naj­szyb­szym prze­nie­sie­niu i ponow­nym uru­cho­mie­niu powie­la­cza, więc by nie zmie­niać usta­leń obstawy, nie powie­dzia­łem kole­gom, że jako dal­to­ni­sta nie odróż­niam czer­wo­nego od zie­lo­nego. Wszystko mimo to poszło sprawnie.

Mam wiele uzna­nia i wdzięcz­no­ści dla kra­ko­wian. Zda­rzyło się kie­dyś, że w biały dzień zosta­łem zła­pany i wie­ziony z grupą innych prze­chod­niów na prze­słu­cha­nie do komendy poli­cji na ul. Szlak. Udało mi się wyrzu­cić z samo­chodu trzy kartki do mej rodziny. Wszyst­kie dotarły do adre­sa­tów! Ja sam wyłga­łem się poli­cji dzięki legi­ty­ma­cji fel­czera. Potem obaj z Tadzi­kiem otrzy­ma­li­śmy bar­dzo „mocne” papiery i nie musie­li­śmy bać się łapa­nek. W Kra­ko­wie było sporo pracy i bar­dzo ciężko mate­rial­nie. Po pro­stu cho­dzi­li­śmy głodni. Nie mie­li­śmy pie­nię­dzy, „mły­narki” dawno się skoń­czyły, a o dzie­się­ciu dola­rach nawet już nie pamię­ta­li­śmy. Orga­ni­za­cja pra­wie nic nam nie dawała.

Nasza kra­kow­ska dzia­łal­ność kon­spi­ra­cyjna skoń­czyła się z chwilą wej­ścia wojsk sowiec­kich. Tade­usz chciał szybko wró­cić do War­szawy, aby ocze­ki­wać na swą żonę, którą wywie­ziono do Nie­miec. Ja natych­miast zgło­si­łem się nie­zwłocz­nie do PCK i po zor­ga­ni­zo­wa­niu pod kie­row­nic­twem dr. Jana Perzyń­skiego ekipy lekar­skiej, poje­cha­łem do Oświę­ci­mia. Byli­śmy tam jako pierw­sza ekipa PCK, zor­ga­ni­zo­wa­li­śmy szpi­ta­lik i pomoc medyczną dla ponad 3000 więź­niów, któ­rzy pozo­stali w obo­zie po jego wyzwo­le­niu. Jest to jed­nak temat innej rela­cji, którą zło­ży­łem w Głów­nej Komi­sji Bada­nia Zbrodni Hitle­row­skich w Polsce.

Po powro­cie do War­szawy nawią­za­łem ponow­nie kon­takty kon­spi­ra­cyjne. Nie o taką Pol­skę nam prze­cież cho­dziło! Roz­po­częła się praca w pod­zie­miu. Jed­nak już w listo­pa­dzie 1945 r. zosta­łem aresz­to­wany. Prze­sze­dłem 30 prze­słu­chań w piw­nicy Mini­ster­stwa Bez­pie­czeń­stwa Publicz­nego i w wię­zie­niu na Rako­wiec­kiej. Potem pro­ces przed Woj­sko­wym Sądem Rejo­no­wym, tzw. Pro­ces trzy­na­stu, nagry­wany na płyty, wyrok, Wronki. W wyniku amne­stii wysze­dłem z wię­zie­nia w maju 1947 r. Jed­nak przez dłu­gie lata byłem oby­wa­te­lem PRL dru­giej, a chyba i trze­ciej kategorii.

Na zakoń­cze­nie z żalem dodam, że kole­dzy Rawicz, Mans i Pacio­rek, nie­stety, już nie żyją.

Życio­rys

Uro­dzony 22 III 1923 r. we Lwo­wie jako syn Jana i Marii z Jaczew­skich. Maturę uzy­skał w 1941 r. na taj­nych kom­ple­tach gim­na­zjum i liceum Zamoy­skiego w War­sza­wie. Uczęsz­czał jed­no­cze­śnie do szkoły zawo­do­wej rol­ni­czej uzy­sku­jąc upraw­nie­nia tech­nika rol­ni­czego i prawo do stu­diów rol­ni­czych. Na jesieni 1942 r. roz­po­czął naukę w Szkole Zaor­skiego. Na jesieni 1943 r. został aresz­to­wany razem z ojcem i sie­dział w wię­zie­niu ok. cztery mie­siące. Po wyj­ściu z wię­zie­nia kon­ty­nu­ował naukę w Szkole Zaor­skiego. Zdał wszyst­kie egza­miny z tzw. pierw­szego rigo­ro­sum w pierw­szym ter­mi­nie. W kon­spi­ra­cji pra­co­wał od paź­dzier­nika 1939 r. bio­rąc udział w two­rze­niu taj­nego har­cer­stwa. Ukoń­czył rów­nież pod­cho­rą­żówkę pie­choty uzy­sku­jąc sto­pień plu­to­no­wego podchorążego.

W Powsta­niu War­szaw­skim brał udział jako czło­nek zgru­po­wa­nia „Kry­bar” w Szpi­talu przy ul. Koper­nika, a potem w zgru­po­wa­niu „Chro­bry II” w kom­pa­nii „War­sza­wianka”. Po upadku powsta­nia kon­ty­nu­ował dal­szą dzia­łal­ność kon­spi­ra­cyjną w Kra­ko­wie i oko­li­cach. Po oswo­bo­dze­niu obozu w Oświę­ci­miu wziął udział w pierw­szej eki­pie PCK i orga­ni­za­cji tam szpi­tala. Wkrótce wró­cił z ojcem do War­szawy, roz­po­czy­na­jąc m. in. pracę w Kole Medyków.

W listo­pa­dzie 1945 r. został aresz­to­wany przez UB. Po dłu­gim śledz­twie otrzy­mał wyrok 6 lat wię­zie­nia. W 1947 r. w wyniku amne­stii został zwol­niony i kon­ty­nu­ował stu­dia lekar­skie, które skoń­czył w 1949 r. Pra­co­wał na róż­nych sta­no­wi­skach. Ostat­nio, przed eme­ry­turą, na sta­no­wi­sku dyrek­tora Szpi­tala Kli­nicz­nego AM na ul. Banacha.

Rela­cja Andrzeja Kar­piń­skiego, figu­ru­ją­cego w spi­sie oso­bo­wym plu­tonu 2. komp. Warszawianka

Ope­ra­cja

Nie­ła­two wró­cić pamię­cią tyle lat wstecz i przy­po­mnieć sobie w szcze­gó­łach dra­ma­tyczny i boha­ter­ski okres walk naszego Zgru­po­wa­nia Chro­bry II, do któ­rego tra­fi­łem w począt­ko­wym okre­sie Powsta­nia War­szaw­skiego. Zanim zna­la­złem się w sze­re­gach tego Zgru­po­wa­nia, byłem już tro­chę zwią­zany z pracą kon­spi­ra­cyjną. Wie­dzia­łem, że nadej­dzie dzień, kiedy trzeba będzie chwy­cić za broń. Nie mogłem, więc i nie chcia­łem pozo­sta­wać na uboczu.

Dowódca 1 kom­pa­nii War­sza­wianka, kpt. Zawadzki, przy­stojny męż­czy­zna w sile wieku, u któ­rego zamel­do­wa­łem się, skie­ro­wał mnie do dowódcy plu­tonu, ppor. Mści­sława, a ten prze­ka­zał mnie sier­żan­towi. Żoł­nie­rze z plu­tonu z całą ser­decz­no­ścią ści­skali moją dłoń, przed­sta­wia­jąc się swo­imi pseu­do­ni­mami. Po kilku godzi­nach wie­dzia­łem już z całą pew­no­ścią, że ci sym­pa­tyczni chłopcy ser­decz­nie mnie przy­gar­nęli i zaakceptowali.

Dom Kole­jowy na rogu Żela­znej i Alei Jero­zo­lim­skich oraz znaj­du­jący się nie opo­dal Dwo­rzec Pocz­towy sta­no­wiły dwa bastiony obronne, bez­u­stan­nie wysta­wione na ostrzał i na zaska­ku­jące natar­cia niemieckie.

Tutaj trzeba było mieć czujne oko przez pełne 24 godziny na dobę. Następne dni, a szcze­gól­nie noce wyda­wały mi się dłu­gie i nużące. Niemcy, sie­dzący po dru­giej stro­nie ulicy, uzbro­jeni po zęby, bali się nas ata­ko­wać, my nato­miast z naj­więk­szym zapa­łem i bez stra­chu byśmy tego doko­nali, gdy­by­śmy dys­po­no­wali odpo­wied­nią ilo­ścią broni i amu­ni­cji. Nie­stety, zapasy amu­ni­cji kur­czyły się. Kiedy z prze­ciwka zater­ko­tał kara­bin maszy­nowy, nale­żało dać znać, że czu­wamy i odpo­wia­dać choćby krótką serią.

Coraz lepiej pozna­wa­łem kole­gów z Domu Kole­jo­wego. Kapral pod­cho­rąży Andrzej Zaor­ski, pseu­do­nim Andrzej, cie­szył się sym­pa­tią wszyst­kich. Andrzej Zaor­ski, stu­dent taj­nej Aka­de­mii Medycz­nej, pocho­dził ze zna­nej rodziny war­szaw­skiej Zaor­skich. Jego ojciec, zna­ko­mity pro­fe­sor chi­rurg szko­lił w War­szaw­skiej Aka­de­mii Medycz­nej zastępy leka­rzy chi­rur­gów. W cza­sie oku­pa­cji w zor­ga­ni­zo­wa­nej przez sie­bie szkole dla pomoc­ni­czego per­so­nelu sani­tar­nego (w rze­czy­wi­sto­ści były to tajne stu­dia medyczne) nadal szko­lił stu­den­tów medy­cyny, mię­dzy nimi i syna Andrzeja.

Tego tra­gicz­nego wie­czoru, będąc na patrolu, któ­rego trasę wyty­czały ulice Żela­zna, Złota, Chmielna, idąc ul. Chmielną ujrza­łem nagle błysk ośle­pia­ją­cego świa­tła. W ułamku sekundy roz­legł się wybuch poci­sku. Poczu­łem dziwne cie­pło na całym ciele, osu­ną­łem się na zie­mię i stra­ci­łem przy­tom­ność. Po jakimś cza­sie ock­ną­łem się, usły­sza­łem tupot nóg dobie­ga­jący z Domu Kole­jo­wego. Pierw­szą osobą był Andrzej Zaor­ski. Przy­klęk­nął przy mnie i zapy­tał: – Jesteś ranny? Możesz wstać? – Nie­stety, nie mogłem się ruszyć. Prze­nie­siono mnie nie­przy­tom­nego do Domu Kole­jo­wego, gdzie w piw­nicy poło­żyli mnie na jakiś stół, który miał posłu­żyć za stół ope­ra­cyjny. Oprzy­tom­nia­łem dopiero po kilku godzi­nach. Przy nogach krzą­tał się młody lekarz, któ­rego wraz z dwiema pie­lę­gniar­kami ścią­gnięto w nocy ze szpi­tala na Sien­nej. – Już koń­czymy – zwró­cił się pospiesz­nie do mnie. – Nie można was w tym sta­nie prze­trans­por­to­wać do szpi­tala. Pozo­sta­nie­cie tutaj, zro­bi­łem, co było można, nie trać­cie nadziei.

Nigdy wię­cej go nie widzia­łem, nie wiem, czy prze­żył powsta­nie. Wiem nato­miast, że gdy­bym był zależny tylko od niego, na pewno moje zwłoki spo­czę­łyby naza­jutrz na skwerku Domu Kole­jo­wego. Lekarz ten, widząc moje ciało podziu­ra­wione 42 odłam­kami, kona­ją­cego od ponie­sio­nych ran, zapro­po­no­wał kapi­ta­nowi Zawadz­kiemu ulże­nie moim cier­pie­niom, uwa­żał bowiem, że nie dożyję do rana. Mój dowódca z miej­sca odrzu­cił tę ewen­tu­al­ność i pozo­stał przy mnie kilka godzin czu­wa­jąc nad pre­cy­zyjną ope­ra­cją, pod­czas któ­rej lekarz zdo­łał mi usu­nąć około 20 odłam­ków, pozo­sta­wia­jąc ten naj­waż­niej­szy, który utkwił w czaszce i doty­kał mózgu. Doku­czał mi nie­ustanny ból głowy z chwi­lo­wymi utra­tami przy­tom­no­ści. Przy każ­dym poru­sze­niu głową przez mózg prze­bie­gał jakby prąd elek­tryczny. Andrzej dokład­nie przyj­rzał się ranie. Po dłu­gim namy­śle posta­wił dia­gnozę: – Słu­chaj uważ­nie. Masz w gło­wie odła­mek, który dotyka mózgu. Jest on nie­stety dziw­nego kształtu. Wszedł od sze­ro­kiej strony, a wystaje tylko szpic. Trzeba cię natych­miast ope­ro­wać. Do szpi­tala nie można cie­bie prze­trans­por­to­wać, bo odła­mek może wejść głę­biej. – Co zatem radzisz? Sam mi roz­łu­piesz czaszkę? – Mogę spró­bo­wać, nic nie ryzy­ku­jesz – pocie­szył mnie szybko – to jedyny ratu­nek, bo jak będzie się zwle­kać, to potem może być za późno.

Ten szla­chetny chło­piec nie żar­to­wał. Dał mi do zro­zu­mie­nia, że to jedyna, ostat­nia szansa ura­to­wa­nia mi życia. – Zabieg prze­pro­wa­dzę tu, na twoim łóżku, nie będziesz długo cier­piał, może 15, może 20 minut. Będzie mocno bolało, bo nie mamy środ­ków znie­czu­la­ją­cych, za to mam pię­ciu chło­pów na schwał. Oni mi pomogą, to zna­czy będą trzy­mać cie­bie za ręce, nogi i głowę, żebyś się nie rzu­cał. Ja nato­miast tym oto dłut­kiem powięk­szę otwór, aby ci wycią­gnąć odła­mek. Zgoda?

Zanim zdą­ży­łem odpo­wie­dzieć, już byli przy mnie. Zła­pali za ręce i nogi, prze­wró­cili na brzuch, a naj­sil­niej­szy wsko­czył na łóżko, chwy­cił moją głowę i tro­skli­wie umie­ścił ją mię­dzy swo­imi kola­nami, zaci­ska­jąc je mia­rowo jak klesz­cze. Od razu stra­ci­łem przy­tom­ność i to na bar­dzo długo. Nie sły­sza­łem stu­kotu młotka i dłutka sto­lar­skiego, nie czu­łem żad­nego uci­sku w gło­wie. Nie sły­sza­łem także słów Andrzeja, który sam sobie doda­wał otu­chy, jako że była to pierw­sza tego typu ope­ra­cja w takich warun­kach. Gdy ock­ną­łem się, roz­pro­mie­niony Andrzej pod­sko­czył do mnie i z trium­fu­jącą miną pod­su­nął mi pod nos szczypce chi­rur­giczne z tkwią­cym mię­dzy nimi spo­rym kawał­kiem spi­cza­stego żelaza. – Popatrz, to ci wycią­gną­łem – rado­wał się Andrzej. – Poszło nie­źle, podzię­kuj Bogu. – Raczej tobie, mój drogi, będę żył? – Jutro ci powiem – odpo­wie­dział Andrzej.

Ból głowy powoli zaczął ustę­po­wać. Z każdą godziną nabie­ra­łem wię­cej nadziei, że nie wyzionę ducha. Noc, pod­czas któ­rej miały się ważyć losy mego życia, prze­szła nad­spo­dzie­wa­nie dobrze. Spa­łem spo­koj­nie i rano nagle poczu­łem dotkliwy głód. Naj­waż­niej­sze, mózg nie został uszko­dzony, czego naj­bar­dziej się oba­wia­łem. – Teraz będziesz musiał prze­strze­gać dokład­nie wszyst­kich moich zale­ceń – powie­dział Andrzej. – Tak jest, panie kapralu pod­cho­rąży – odparłem.

Andrzej pocie­szał mnie, że odłamki, które pozo­stały jesz­cze w moim orga­ni­zmie, mogą z cza­sem same się wydo­stać. Miał w tym rację, bo rze­czy­wi­ście sta­no­wi­łem póź­niej jakby kopal­nię żelaza. Co jakiś czas poka­zy­wały się na ciele ciemne plamki zwia­stu­jące uka­za­nie się odłamka. Sam je nie­kiedy wyskro­by­wa­łem paznok­ciem. Nie pozby­łem się jed­nak wszyst­kich, pozo­stało mi jesz­cze w orga­ni­zmie pięć odłam­ków. Żyjemy już ze sobą tyle lat w peł­nej har­mo­nii. Spe­cjal­nie mi nie doku­czają i pozwo­liły nawet upra­wiać kilka spor­tów, mię­dzy innymi tak dyna­miczny i twardy jak rugby.

 

 

Pamiętnik TLW 2007

Dr n. med. Andrzej Zaorski

Kazimierz Łodziński

Dr n. med. Andrzej Zaorski

Urodził się w 1923 roku, w piątym roku odzyskania niepodległości Polski po długich latach rozbiorowej niewoli.

Wychowany w duchu patriotycznym, w rodzinie, gdzie z pokolenia na pokolenie przekazywano tradycje niepodległościowe. Jego życiorys splata się z historią ojczystej ziemi. Pradziadek był chirurgiem w powstaniu styczniowym. Dziadek, doktor medycyny, mieszkaniec Lwowa, walczył o polskość tego miasta. Ojciec, profesor Jan Zaorski, był komendantem szpitala I Brygady Legionów Józefa Piłsudskiego.

W 1939 roku Andrzej miał 16 lat. Kończył Liceum im. Jana Zamoyskiego i aktywnie działał w 2 WDH, z powagą przeżywał przejście Związku Harcerstwa Polskiego w stan konspiracji. W 1943 roku awansował do stanowiska komendanta Żoliborskiej Chorągwi Harcerskiej, Szarych Szeregów. Rok wcześniej rozpoczął tajne studia w Prywatnej Szkole Zawodowej doc. Jana Zaorskiego dla Pomocniczego Personelu Sanitarnego. Szkoła ta, oficjalnie uznana przez okupanta, w istocie realizowała program Wydziału Lekarskiego tajnego Uniwersytetu Warszawskiego.

Andrzej łączył studia medyczne z nauką w tajnej Szkole Podchorażych – „Agrykoli”, uzyskując stopień kaprala podchorążego. W październiku 1943 r. aresztowany, został osadzony w więzieniu na Pawiaku. Szczęśliwie zwolniony, w styczniu 1944 r. rozpoczął praktykę w warszawskim Szpitalu dla Dzieci przy ul. Kopernika 43, pomagając chirurgom. Nabyte umiejętności przydały się wkrótce podczas Powstania Warszawskiego. Szpital podlegał zgrupowaniu „Chrobry II” oraz zgrupowaniu „Krybar”, broniącemu rejonu Powiśla.

Komendant szpitala, prof. Zbigniew Tabeński, wielce sobie cenił udział kolegi Andrzeja, który po zakończeniu działań wojennych zadeklarował kontynuowanie zadań konspiracyjnych w rejonie krakowskim, gdzie znalazł się po powstaniu. Kiedy front przesunął się na zachód, zgłosił się z grupą ochotników do organizacji szpitala w obozie Auschwitz. Nie uchroniło go to przed represjami ze strony nowej władzy. W 1945 roku został aresztowany i skazany na pięć lat więzienia, z uzasadnieniem wyroku: „dążył do obalenia siłą ustroju Polski Ludowej”. Zwolniony w wyniku amnestii, nie mógł znaleźć stałego miejsca pracy w Warszawie. Udało się to w Żyrardowie, gdzie trafił do grona znakomitych chirurgów.

Do Warszawy powrócił w 1954 r., by objąć stanowisko zastępcy ordynatora oddziału chirurgicznego Szpitala Przemienienia Pańskiego. W roku 1956 uzyskał specjalizację II stopnia w zakresie chirurgii. Pomyślnie łączył pracę zawodową z naukową, w szczególności rozpowszechniając oryginalną metodę resekcji żołądka, opracowaną przez Ojca, prof. Jana Zaorskiego. Metoda jest znana jako operacja Rydygiera-Zaorskiego.

Bogatym życiorysem doktora Andrzeja można by obdzielić kilku lekarzy. W jego osobowości ujawniły się wyraźnie czynniki, które określają powołanie, rzetelność, szacunek dla godności człowieka, zwłaszcza chorego. Potwierdziły się opinie i przekonanie, że Kolega Andrzej solidaryzuje się z tymi, którzy uważają, że pierwszym prawem człowieka jest jego prawo do życia.

W 1961 roku został wysłany przez Ministerstwo Zdrowia i Polityki Społecznej oraz przez WHO do Afryki, do Konga Kinszasi, gdzie trwały walki plemienne, a poza urazami miejscową ludność niszczyły malaria, śpiączka, trąd. W afrykańskim szpitalu, liczącym 240 łóżek, dr Zaorski pracował dwa lata.

Po powrocie do kraju otrzymał etat w klinice prof. Jana Nielubowicza. W 1965 roku uzyskał stopień doktora nauk medycznych, po przygotowaniu rozprawy na temat leczenia chirurgicznego stopy cukrzycowej.

W 1973 roku został mianowany dyrektorem Centralnego Szpitala Klinicznego przy ul. Banacha w Warszawie. Do jego zadań należało m.in. przewodniczenie komisji oceny sprzętu medycznego, konsultacji Biura Projektów Służby Zdrowia i Poradni Kombatanckiej.

Liczne zajęcia nie przeszkodziły mu w zorganizowaniu grupy absolwentów konspiracyjnej medycyny – Szkoły doc. Jana Zaorskiego. Pozwoliło to na odnowienie znajomości i przyjaźni koleżeńskich, posłużyło wzajemnej pomocy, opracowaniom historycznym, które przyniosły owoc w postaci wydawnictw Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego na temat pracy i walki sanitariatu Armii Krajowej.

Szczególne podziękowanie i wdzięczność zyskał Kolega Andrzej po zorganizowaniu rocznic 50-lecia i 55-lecia Szkoły Zaorskiego. Uczcił i utrwalił tym samym pamięć olbrzymiego wysiłku grona profesorów i młodej generacji medyków, która po wojnie nie przestała pełnić swego posłannictwa. To nie tylko siła fizyczna, lecz także kultura doprowadziły do oswobodzenia Kraju. Losy medycyny są związane z losami kultury. Broniąc jej społeczeństwo przeciwstawiało się niszczeniu polskości przez okupanta.

W uznaniu zasług i działalności dr. n. med. Andrzeja Zaorskiego Towarzystwo Lekarskie Warszawskie przyznało mu swoje najwyższe odznaczenie – medal A.F.Wolffa, pewne, że jeszcze nie raz zaskoczy nas Kolega Andrzej, pokazując, jak w każdej sytuacji można służyć swojej Ojczyźnie.